Witajcie wszyscy, którzy to
czytacie!
Jak tam wasze życie? U mnie
szkoła. Czyli nie za fajnie. Ala nie będę was zanudzać moim ględzeniem, choć
jeżeli ktoś chce go posłuchać zapraszam do „Informacji!”.
Zaraz ujrzycie przed sobą Córkę
Wojny. Bardzo fajny jest według mnie ten rozdział zwłaszcza scena pewnej wa…
NIC NIE MÓWIŁAM! Po prostu bardzo się cieszę, że dotrwałam aż do tego momentu! Zapraszam do czytania i Komentowania!
A tak w ogóle: co wy na kolejny
post rysunkowy?
Okej
҉
- Hejo!!! – wrzasnął mi Ben do ucha.
I znów szkoła. Nie cierpię szkoły. Prawie tak, jak
ogórków kiszonych. Choć nie, ogórków nie lubię bardziej.
- Masz bardzo fajną mamę! – Ben najwyraźniej nie daje za wygraną.
Czego nie lubię bardziej od ogórków kiszonych? Mojej
mamy.
- Jest bardzo ładna! I taka miła! – Ben chyba postawił
sobie za cel sprawienie, bym się
odezwała.
Zamiast tego łzy napłynęły mi do oczu. Idźcie sobie.
Nie będę płakać przy ludziach.
- Ach tak? – odparłam zjadliwie. – Ja odniosłam
całkiem inne wrażenie.
Chłopak umilkł na chwilę. Chyba zdał sobie sprawę, że
nie jestem w nastroju do rozmów o mojej mamie.
- Stephanie, co się stało? – spytał szybko James,
który ma jakiś dziwny dar odgadywania ludzkich emocji.
- Nie mów do mnie Stephanie!!! - wrzasnęłam. Tak mówi do mnie tylko moja mama.
- Czyli?
- Nic. Kompletnie nic. Tylko moja mama wychodzi za
mąż, za faceta, którego nie znam, a zanim mi to powiedziała strzeliła gadkę na
temat tego, że chce mi zbudować prawdziwy dom, a wtedy pomyślałam, że serio
myślała o mnie, kiedy ni z gruchy ni z pietruchy wspomniała coś o oświadczynach
i moim nowym ojcu, który chyba wcale nie jest taki zły, ale poznałam go dopiero
wczoraj wieczorem i… ja nie rozumiem! Czemu ona nie może być normalną mamą?
Na chwile zapadła krępująca cisza.
- Bogowie, Stephen, współczuję ci.
Czy on powiedział B o g o w i e ?
- Nie powiem, nie martw się, martwić się możesz –
powiedział James, rzucając Benowi zabójcze spojrzenie. – Wiesz, ja nigdy mojej
mamy nigdy nie widziałem.
- A ja swojego taty – przypomniałam mu. – Zauważ, że
ty masz przynajmniej fajnego ojca.
- Ja też mam fajnego ojca. Niestety, widziałem go raz
w życiu. – Ben przyłączył się do naszej rozmowy.
- Ale ty masz cudowną matkę!
- Wiem. Też ją uwielbiam.
Mama Bena była boska. Czasami myślałam, że jest też
moją mamą. Chyba bym tak wolała. Zawsze była dla mnie miła i otwarta. Lubiła
mnie, robiła pyszne ciastka. Wzór matki, której nigdy nie miałam.
- A propos mojej cudownej matki – zagadnął Ben. – powiedziała, że mogę zrobić nocowanie dla przyjaciół. Chyba wiecie, kogo mam
na myśli?
- Jeśli chcesz mnie zaciągnąć do łóżka, musisz
spróbować innego sposobu. – odparłam.
- Cholera! – wrzasnął z udawanym zrezygnowaniem Ben przez śmiech. – To jak,
zgadzacie się?
- Poszłabym nawet do domu Nicola, byle tylko nie być u
mnie!
- Wiedziałem, że Nicol ci się podoba! Wiedziałem! –
Ben chyba dostał głupawki. Rechotał, aż się za nami patrzyli inni uczniowie.
- Idiota – mruknęłam.
- Zgadzam się w 100% – dopowiedział James.
- I JA!!!
Nic i nikt nie sprawi, by Ben nie wypowiedział się na
jakiś temat.
- Nie ciesz się tak, teraz geografia.
- Ty to wiesz jak zepsuć człowiekowi humor. – mruknął
bez cienia uśmiechu Ben.
Z domu udało mi się wymknąć niepostrzeżenie. Co nie
było trudne, biorąc pod uwagę brak jakiegokolwiek dorosłego w mieszkaniu.
Do domu Bena dotarłam bez przeszkód, takich na
przykład w postaci korka, tłumu ludzi, czy potwora.
Chwila… potwora?
Never mind.
Drzwi otworzyła mi wcześniej wspomniana mama Bena.
Można powiedzieć, że przypominała Molly Weasley z Harrego Pottera, gdyby nie
czarne włosy. Uśmiechnęła się do mnie.
- Witaj, słonko!
- Dzień dobry, psze pani! Choć z tym słonkiem bym nie
przesadzała, raczej chmura burzowa jest dziś ze mnie.
Kobieta uśmiechnęła się. Była przyzwyczajona do takich
porównań. W końcu nie każdy żyje z Benem pod jednym dachem.
Chłopcy już byli. Co najdziwniejsze, grali w
chińczyka. Albo świat się kończy albo oszalałam. Obstawiam
to pierwsze.
- Eee… dobrze się czujecie?
- Tak – odparli chórem.
- To powiecie mi, czemu gracie w... w to coś?
- To ulepszona wersja – wytłumaczył mi James. – Widzisz
te czarne kropki na polach? Oznaczają powrót na start. Te potwory sprawiają, że
czekasz jedną kolejkę, a jeżeli następnie nie wyrzucisz parzystej liczby, ten
cię zjada i wracasz do bazy. Nie patrz się tak na mnie. Ben je rysował. Te
zielone pnącza zatrzymują cię o minutę. Nie o kolejkę. O minutę. Widzisz te
jakby mosty? Jeżeli wyrzucisz nieparzystą liczbę i trafisz na nie, możesz
przejść o daną ilość pól do przodu. A te fioletowo-niebiesko-zielono… te
tęczowe oznaczają, że musisz wykonać zadanie od osoby przez tobą. Jeszcze
te krzyże. Jeśli na nie staniesz, odwraca się kierunek kolejki.
- Bogowie, sami to wymyśliliście?
Chłopcy wymienili zaniepokojone spojrzenia.
Po chwili ciszy odezwał się James.
- Nie, to moja… moja koleżanka z obozu i jej chłopak. Choć
to raczej ona wymyśliła. On jej tylko przeszkadzał.
Obaj się uśmiechnęli, jakby wiedzieli o czymś, o czym
ja nie wiem.
Usiadłam na ziemi i zaczęłam z nimi grać. Szybko
polubiłam tę odmianę.
Rzecz jasna więcej gadaliśmy niż graliśmy. To o
szkole, to o wakacjach, to o… wszystkim i o niczym. W końcu poruszyłam temat,
jaki mnie nurtował od jakiegoś czasu (czytaj: od wczoraj).
- Tak w ogóle, to wy wierzycie w magię?
Oboje, jak na zawołanie, odwrócili wzrok.
- Nie – odparł krótko James.
- Tak – odparł równie krótko Ben.
- Ja na przykład nie wiem, co o tym sądzić – zaczęłam
odpowiadać sama sobie. - Bo czasami mam wrażenie, że widzę coś
nienaturalnego, a potem zdaję sobie sprawę, że to mogło być przewidzenie. Na
przykład jak byłam młodsza i siedziałam z koleżanką w parku, gdzie piłyśmy Coca
Colę miałam wrażenie, że po niebie przefrunęły pegazy. Nie twierdzę, że to było
prawdziwe, czułam się pijana – zaczęłam się zwierzać komuś, kogo znam mniej niż rok. Ale to moi przyjaciele. Mogę im powiedzieć wszystko. – Albo jak kiedyś
mnie porwali. Czasami mam prześwity wspomnień, nie do końca normalnych… co się
tak na mnie gapicie?
- Ja myślę, że magia nie istnieje – powiedział James.
Zabrzmiało to jednak mało przekonująco. – Jej istnienie nie zostało udowodnione
naukowo.
- Ja się pytam czy wierzysz?
- Nie.
- A ty Ben?
- Tak.
- Czemu?
- Bo…
Zapadła cisza jak w grobie. Nikt się nie odzywał. W
końcu Ben nie wytrzymał.
- James! Musimy jej powiedzieć! Ona widziała!
Widziała! Rozumiesz?
- Nie. O czym ty mówisz? – próbował udawać
zdezorientowanego James. Nie wyszło mu to.
- O czym macie mi powiedzieć?! – nie wytrzymałam.
Czułam, że dzieje się coś dziwnego w mojej głowie.
- O niczym – szybko odparł James.
- Proszę cię, James! Nie możemy tego przed nią
ukrywać! Zdradziliśmy się już paroma rzeczami!
- Nie jesteśmy pewni! Co powiemy Chejronowi? Tylko
satyrowie mogą przyprowadzać herosów!
Moment. Czy oni nie powiedzieli C h e j r o n? Czy to
nie był ten koleś od herosów?
- A Annabeth? Przecież przywiozła z Bunchem tę trójkę!
- Ona to co innego! Jest starszyzną obozową!
- O co wam chodzi!? Czego nie chcesz mi powiedzieć,
James?!
- Ben, nie możemy jej powiedzieć!
- A właśnie, że możemy. Zresztą i tak wie!
- Nie wie! Mówiła, że widziała, ale mogło się jej
przewidzieć!
- James, ja jej mogę powiedzieć! Później wszystko
zwalisz na mnie!
- Ale ty nie umiesz tłumaczyć! Jeśli już ktoś ma to
zrobić, to ja!
- Czyli się zgadzasz?
- Nie! Ale jesteś tak uparty, że chyba nie mam wyboru!
- O CO WAM CHODZI?!!! – ryknęłam tak delikatnie i
spokojnie, jak tylko było mnie na to stać w tej chwili.
- Stephen – powiedział powoli James, warząc powoli
każde słowo. – Naprawdę nie możemy ci powiedzieć. Pewnie niedługo i tak się
dowiesz. Na razie niewiedza cię chroni…
- Greccy Bogowie istnieją – przerwał mu Ben. - Żyją
sobie na Olimpie, który przenosi się wraz z rozwojem cywilizacji, a teraz się
znajduje na Empire State Buildings. W dawnych czasach mieli dzieci ze
śmiertelnikami, teraz też tak jest. Dzieci te są zwane półbogami lub herosami.
Powstał obóz, który zrzesza ich i na którym uczą się różnego rodzaju walk.
- Cudownie – skomentował załamany James.
Nagle wszystko powróciło. Całe pół roku. Armia Kronosa.
Ja w tej armii. I potwory. Ale przede wszystkim te trzy babcie w samolocie,
którym wracałam do domu. Ich rozmowa. O tym, że powinny mi dać jeszcze jedną
szansę. I mój zanik pamięci. Wszystko na raz. Każda rozmowa. Każda chwila. Tego
było za dużo. Za dużo…
- Stephen! Obudź się!
- Mówiłem, że nie wolno.
- Mówiłeś, mówiłeś. Dużo rzeczy mówiłeś. Stephen!
Obudź się ty… ty…
- No, słucham, jak chciałeś mnie nazwać? –
zdenerwowana usiadłam i sztyletowałam Bena spojrzeniem.
- Mówiłem, że nic jej nie jest. – Benedict wyszczerzył
się do Jamesa.
- Słuchajcie, muszę wam coś powiedzieć… - zaczęłam, po
czym urwałam. Nie mogę im powiedzieć, przecież byłam po drugiej stronie. Po
tej… złej.
Szybko szukałam dobrego dokończenia zaczętego już
zdania.
– To wszystko brzmi bosko!
Zdałam sobie sprawę, że w ogóle nie zmieniłam się
przez te dwa lata. Ich miny były tak podobne do tej Georga…
George. Bogowie, jakim on jest (za przeproszeniem)
dupkiem! Wtedy na lotnisku… czy on chciał mnie… nie. To nie możliwe. Ale
przecież ciągnął mnie do tej łazienki… cóż, w każdym razie dobrze, że nauczyłam
się walczyć i wiem, gdzie faceci trzymają klejnoty. Ma za swoje.
- Wspominałeś coś o obozie…? – uśmiechnęłam się
słodko.
- Taaak. Ten… tego… sportowym… tym dla specjalnych…
jedynych… wybranych… dzieci. – James jąkał się pierwszy raz odkąd go poznałam.
- Chodziło o Obóz Herosów. Jedyne bezpieczne miejsce
dla takich jak… my.
- Na pewno jedyne? – spytałam, zanim zorientowałam
się, co robię.
- Nie. Niczego nie możemy być pewni. – James wreszcie
przyłączył się do rozmowy. - Dodatkowo ten Jason… nieważne.
- Jaki Jason?
- Chłopak. Powiedziałem, że n i e w a ż n e.
Jasne. Tylko ciekawe czemu się tak nerwowo gapisz na
Bena.
- Acha. Spoko.
- Nie znałem cię jeszcze od tej strony. Tak szybko się
z tym pogodziłaś?
- Tak. W końcu mówiłam o tych centaurach.
- Jakich centaurach? – zdziwił się Ben. – Mówiłaś coś
tylko o pegazach.
- Jak jechałam pociągiem widziałam za oknem stado.
Inni wrzeszczeli, że to mustangi. A nie dalej jak rok temu jeszcze widziałam
takiego ogromnego psa. Czarnego. Jak biegł po ulicy z samochodami.
- Ben?
- Co?
- Dobrze, że jej powiedzieliśmy.
- Czemu?
- Trzeba ją zaprowadzić do obozu.
- Czemu?
- Ona wiedziała, ale nie umie walczyć. A skoro do
naszej szkoły chodzi przynajmniej troje herosów – potwór jest z pewnością.
- Bogowie! James, masz rację!
- Ej, ej, ej. Stop! – przerwałam im. – K T O
powiedział, że nie umiem walczyć? – spojrzałam się na nich ze złością.
- A kto powiedział, że umiesz?
- No nie wiem. Chyba ja?
- Kiedy się nauczyłaś?
- Nie tylko wy jeździcie na obozy – próbowałam
ratować sytuację. Bogowie, jaka ja głupia! Naprawdę nie umiem powstrzymać się
od gadania? Jeszcze tylko tego brakuje, by chcieli mnie palić na stosie za walkę po złej stronie.
- Byłaś na Obozie?
- Nie! – zaprzeczyłam szybko. – Na obozie sportowym!
- Czyli nie umiesz walczyć – skomentował krótko
James.
Nie ma to jak wiara przyjaciół w twoje możliwości.
Poczułam jak narasta we mnie gniew. Szybko go w sobie zdusiłam.
- Czy ta gra... wymyśliła ją jakaś osoba z tego obozu?
- Tak. Moja siostra - powiedział wyższy z chłopców.
- Siostra? ty nie masz siostry! Choć nie... chwila. Możesz mieć. Sorry.
- Co ciekawe, była to Annabeth - dorzucił Ben.
- Ta laska co przywiozła Jasona? - dopytywałam się.
- Taa... skąd wiesz, że przywiozła Jasona? nic o tym nie powiedzieliśmy!
- Jestem inteligentna, kiedy trzeba - odparłam z grobową miną, po czym uśmiechnęłam się słodko. - No to kiedy chcecie mnie tam zabrać?
- Teraz! – krzyknął Ben.
- Po egzaminach! – w tym samym czasie usłyszałam
sprzeciw Jamesa.
- Kolacja! – z dołu usłyszałam głos mamy Bena.
- Ustalimy to po kolacji. – Ben przerwał naszą
rozmowę.
Ten to ma określone priorytety.
Kiedy siedzieliśmy przy stole (na kolację albo raczej obiado-kolację
był makaron alio-olio) w mojej kieszeni rozległ się dzwonek. Rzadko ktoś do
mnie dzwonił. Numer miał tylko James, Ben, mama Bena, tata Jamesa i moja mama.
Chyba, że któreś z nich mnie zdradziło. Obstawiam moją mamę.
Ale ona mnie nie zdradziła. Ona do mnie dzwoniła.
Przeprosiłam szybko wszystkich i odeszłam od stołu do
pokoju Bena.
- Halo?
- Cześć kochanie. Gdzie jesteś?
- U Bena. Coś się stało?
- Możesz przyjechać? – w głosie mamy słyszałam
przerażenie.
Szybko zrozumiałam. Coś jest nie tak.
- Gdzie jesteś?
- W domu.
- Będę za parę minut.
Wzięłam swój plecak. Chyba nici z nocowania.
Kiedy wróciłam do pokoju by się pożegnać, usłyszałam
mniej pytań, niż się spodziewałam.
- Coś się stało? – mama Bena opiekuńczo zadała
pierwsze.
- Mama poprosiła, bym przyjechała.
- Jakiś wypadek?
- Myślę, że nie. Jakaś drobnostka związana z
nadchodzącym ślubem pewnie.
Chłopcy tylko wymienili zaniepokojone spojrzenia, ale
nic nie powiedzieli.
Poza słowami pożegnania, rzecz jasna.
- To pa. Szkoda, że nie możesz zostać na dłużej.
- No. Zapowiadała się cudowna noc - dodał Ben.
Czy tylko dla mnie to zabrzmiało dwuznacznie?
- Do widzenia, burzowa chmuro. Uważaj na siebie. – w
głosie mamy Bena był niepokój. Czy może tylko mi się tak zdawało?
Wstukałam kod do drzwi. Czułam się dziwnie. Trudno
czuć się inaczej. Właśnie dowiedziałam się, że świat mitów istnieje. Choć nie.
Ja sobie to przypomniałam. Wszystko
wydawało się niedorzeczne. Niby to prawda, a jednak coś jest nie tak. Całe życie żyłam
w kłamstwie. A najgorsze jest to, że jestem półbogiem. Czyli moja mama musiała
uwieść boga.
Czyli… co?
Mam nadzieję, że chłopaki zabiorą mnie na ten obóz na wakacje. To jest
dobra strona medalu, bo nie będę musiała siedzieć w Nowym Jorku. Bo i co
miałabym tu robić? Skakać ze spadochronem z jednej z najwyższych wież świata?
To by mogło być dobre. Chciałabym zobaczyć minę tych wszystkich bogów na mój widok.
Zaczęłam wchodzić po schodach.
Dopiero u mnie na klatce poczułam, że coś jest nie
tak.
Drzwi do mojego mieszkania nie były domknięte.
Od razu zarejestrowałam wszystkie szczegóły.
Brak światła. Doskonały na atak z zaskoczenia. Mogę go
wykorzystać, tak samo, jak mój rzekomy wróg. Po wejściu do domu najbliższy nóż
jest w kuchni, która na szczęście znajduje się prawie przy przedpokoju.
Dodatkowo w przedpokoju jest parasol z zaostrzonym końcem. Może się przydać. Metalowa
taca może być dobrą tarczą.
Plan jest taki. Wchodzę do domu, jakbym o niczym nie
wiedziała. Łapię parasol i idę powoli do kuchni. Tam biorę tacę i nuż. Powinno
się udać.
Otwieram drzwi. Skrzypią. To nawet dobrze. Zrzucam
plecak z pleców i dopadam do parasolki. Trzymam ją przed sobą i powoli zmierzam
do kuchni.
Na progu zamieram.
Moja mama siedzi przywiązana do krzesła. Nie rusza
się, jest zakneblowana. A tyłem do mnie stoi… Fred?
- Wolniej się nie dało? – mówi bez cienia sarkazmu w
głosie.
- Nie. To wina autobusu. Za szybko jechał –
odpowiadam, choć głos mi drży. Nerwowo szukam noża na blacie, ale wszystkie są
pochowane. Jedyne co, to po drugiej stronie kuchni dostrzegam widelec,
szklankę, patelnię i chochlę na suszarce. Za daleko by dotrzeć niezauważoną.
- Heros! Jak ja lubię herosów! Zwłaszcza na kolację!
Okej… czy to normalne? Nie? Też tak myślę.
- Posolić się mam? – pytam, wskazując palcem
solniczkę. Słowa same wypływają z ust.
- Nie boisz się mnie? – ryczy mężczyzna, dopiero teraz
się odwracając.
I dopiero wtedy zdają sobie sprawę z powagi sytuacji.
Bo facet jest cyklopem.
Po środku czoła widnieje tylko jedno oko, a ja zadaję
sobie jedyne pytanie, jakie przychodzi mi na myśl:
„czego on się naćpał?”.
- Jeżeli mam być szczera, to trochę jednak tak –
paplam. Nie ma żadnego filtru pomiędzy tym, co mózg myśli, a tym, co mówię. – W
końcu nie każdy normalny człowiek jest jednookim kanibalem.
Koleś nie odpowiada. Wyjmuje z kieszeni nuż i rzuca
się na mnie.
To co za nastąpiło chwilę potem było tylko rozpaczliwą próbą
samoobrony.
Ze strachu rozpięłam parasol, wciąż trzymany przeze
mnie w ręce. Ten rozwarł się, by za chwilę wystrzelić Fredowi w twarz. Cyklop
upadł na podłogę, a ja w trzech długich susach dobiegłam do suszarki i złapałam
pierwszą lepszą rzecz – patelnię. Kiedy zaczął się podnosić, na nic poszły
długie ćwiczenia samoobrony w towarzystwie generała Georga. Wystarczyło wziąć
duży zamach metalowym narzędziem kuchennym, a jednooki ludź leżał na ziemi bez
przytomności.
Chwilę stałam z patelnią wyciągniętą w kierunku Pana
Mam-jedno-oko-lubię-jeść-dzieci-a-teraz-leżę-nieprzytomny. Czułam się trochę
jak dziewczyna z Zaplątanych.
I nawet się specjalnie nie zdziwiłam, jak Ben i James
wpadli do pokoju z obnażonymi mieczami. Był to naprawdę komiczny widok.
- CO SIĘ TU DO LICHA STAŁO?! – spytał okularnik bardzo miło i spokojnie. Nigdy nie przeklinał.
- Nic… - szepnęłam, nagle zdając sobie sprawę, jak
niewiele brakowało do mojej śmierci.
- Acha. Czyli mamy się nie przejmować tym cyklopem na
podłodze i twoją mamą przywiązaną do krzesła? – spytał nonszalancko Ben.
Ojejku. Ojejkujejkujejku. Mama. Krzesło.
- O bogowie! – wrzasnęłam i jednym susem byłam przy niej.
– Słyszysz mnie? Mamo? – zaczęłam ją potrząsać.
Otworzyła oczy i wrzasnęła. Niestety nadal miała
knebel w ustach, więc nie zrozumiałam o co jej chodzi. Zaczęła się miotać.
- Mamo? Mamo, to ja! Spokojnie! – zaczęłam ją
uspokajać. Nie przestawała się ruszać. – Możesz przestać się rzucać?! Próbuję
cię uwolnić!!!
Skąd wzięłam nuż? Nie wiem. Nie zarejestrowałam
momentu w którym go wyjęłam z szafki. Kiedy sznur puścił, zajęłam się kneblem. Gdy
była wolna, po prostu zaczęła płakać. Chlipała mi w ramię, a ja nie wiedziałam
co robić. Powtarzałam puste słowa takie jak „nic się nie stało” i „wszystko
będzie dobrze” oraz „nie, wcale nie byłam bliska śmierci. Ten facet wcale nie
chciał mnie zjeść.”.
James i Benedict stali bez ruchu po środku kuchni i
gapili się na tę scenę. Wiedziałam, że czuli się niezręcznie. Ale nie mogłam
teraz puścić mamy. Nie teraz.
- To my… posprzątamy. – James zawsze wiedział co
powiedzieć.
- Taaa… posprzątamy… - przytaknął Ben i zabrał się do
podnoszenia krzesła, które Fred (nadal leżący bez ruchu na podłodze) przewalił,
kiedy przywaliłam mu w twarz parasolką. Swoją drogą, jak przypominałam sobie tę
scenę, chciało mi się śmiać. Bo proszę, jaki Heros pokonał potwora za pomocą
parasola i patelni? Odpowiedź brzmi: „Żaden”.
Po jakichś pięciu minutach nie wytrzymałam
- Mamo weź się w garść! Nie rycz tak! – wybuchłam.
Natychmiast poskutkowało. Wyprostowała się i uniosła
wysoko czoło.
- Masz rację. Przepraszam. Bardzo cię przepraszam. Za
wszystko. Za wszystko… za twoje dzieciństwo, za to, że rzadko mnie widywałaś,
za to, że mnie prawie nie znasz, za Freda…
- Mamo. Nie przepraszaj. Każdy popełnia błędy. – „Ty
może po prostu popełniłaś ich więcej” – pomyślałam. Ale powiedziałam co innego.
Coś, co od dawna mnie nurtowało. – Prawda, że ci rozwaliłam karierę? Moje
urodzenie… modelki zwykle nie mają wystającego brzucha, prawda? Nie zaprzeczaj.
Rozumiem. Tak po prostu czasami jest.
- Twój ojciec. On był b o s k i. Prawdziwie boski. Umięśniony,
przystojny. Na jednym z bali po pokazie, on po prostu do mnie podszedł.
Tańczyliśmy całą noc. A potem… jakoś to wyszło, że znaleźliśmy się w moim
pokoju…
- Dobrze, mamo. – przerwałam jej, nie chcąc słuchać o
szczegółach. – Rozumiem.
- Potem zniknął. Nigdy więcej go nie widziałam. Nic o
nim nie wiedziałam. Poza tym, że nie był normalnym człowiekiem. Ale posłuchaj.
Wiem, że umiesz sobie radzić sama i dasz sobie radę. Tu jest niebezpiecznie dla
ciebie. Nie zdawaj egzaminów. Pojedź, gdzie chcesz. Ja chcę tylko, byś była
bezpieczna. Dobrze? Wiesz, o co mi chodzi.
- Dobrze mamo. Wiem, o co chodzi.
Jeszcze tego samego dnia się spakowałam. Czarno-czerwone
ciuchy, szczotka do zębów, szczotka do włosów. Wszystkie potrzebne kosmetyki. Chłopcy
zostali u mnie w domu do dwunastej, ale potem wrócili do Bena. Dali mi milion
wskazówek dojazdu do obozu. Mama nawet zaoferowała, że mnie podwiezie.
Zgodziłam się.
Stojąc pod wzgórzem na którym rosła ogromna sosna
myślałam o jednym: teraz wszystko się zmieni. Może na lepsze.
Ruszyłam do góry.
- Przyjedź do mnie czasem! – krzyknęła za mną mama.
- Przyjadę! Do zobaczenia!
Srebrny samochód zatoczył koło i zniknął w promieniach
wschodzącego słońca. A ja wspięłam się na górę.
Świetny rozdział, dłuuuugi xd
OdpowiedzUsuńPrzyjemnie mi się czytało. Wpadłam tu przypadkiem, ale zostanę jeszcze. Pozdrawiam i życzę weny. Jeśli tylko masz ochotę to zapraszam do siebie i zostaw opinię. :)
http://nieustraszona-charlie.blogspot.com/