18 października 2015

Córka Wojny: Najdłuższy Epilog Świata cz. III

Krótko, zwięźle, bez ogródek:
ENJOY.

Okej
҉

Sosna.
Za tak prostą rzeczą ma się rozpocząć nowy rozdział mojego życia. Inny, niż wszystkie do tej pory. Bardziej… prawdziwy.
Tylko czemu to musiała być sosna?! Ja mam uczulenie…!
Dlatego pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam na początku tego nowego rozdziału było rozpłakanie się.
Oczy mi zaczęły łzawić. Same z siebie.
Dzięki temu utrudnieniu nie miałam możliwości rozejrzeć się po nowym miejscu, jak to robią w filmach, kiedy majestatycznie oglądają krajobraz ze wzgórza, tylko płakałam i kaszlałam (tak, to też mnie nie ominęło).
Musiałam się szybko ewakuować z miejsca zwanego sosną Thalii, więc kiedy wreszcie otworzyłam oczy i pierwszy raz obejrzałam obóz byłam już w połowie wzgórza.
Krótki opis? Robił wrażenie.
Dłuższy? Proszę bardzo.
Niedaleko miejsca, w którym się znajdowałam stał wielki, letniskowy, niebieski dom. Nieopodal niego widziałam dużo innych, ale mniejszych. Parę było ułożonych w majestatycznej podkowie, ale pozostałe tłoczyły się tu i ówdzie, nie mając ni to ładu ni to składu. Całkiem blisko było boisko do siatkówki, na którym rozgrywali mecz herosi w pomarańczowych koszulkach. W słońcu błyszczało jezioro, na którym dostrzegłam kajaki, a dalej szumiało się morze. W jednym miejscu stał amfiteatr, jakiś brudny budynek, który mógł być tylko toaletami, inny budynek, który nie mam pojęcia do czego służył oraz stojąca w samym środku korony kolumn stołówka bez dachu.
Czyli miejsce w sam raz dla mnie.
Pamiętając instrukcje Jamesa najpierw ruszyłam w kierunku niebieskiego domu. Plecak obijał mi się o plecy, a parasolka (która jest najlepszą na świecie bronią) wystająca ze środka niebezpiecznie chybotała się na boki.
Jednak aby dojść do wielkiego domu trzeba było minąć pole do gry w siatkówkę.
Pięknie.
- Hej, ty! Co cię tu przywiało? – krzyknęła jakaś mocno zbudowana dziewczyna mająca zaraz zaserwować. Stała po stronie pełnej podobnych osiłków, wyglądających raczej na kupy mięśni bez grama szarych komórek. Naprzeciwko nich stała grupa przystojnych, smukłych chłopaków, z których większość miała blond włosy.
- Wiatr! – krzyknęłam do niej. Nie poddam się jej. Zbyt przypominała mi Fatt.
Dziewczyna rzuciła piłkę na ziemię.
- Stop gra. – powiedziała, a nikt nie miał zamiaru się jej sprzeciwić. Ile jeszcze młodocianych dyktatorów jest na tym świecie? – Ojej… - udała zasmuconą. – Czyżby dzidzia płakała?
- Tak. – odparłam bez wahania. Niech nie myśli, że to mój słaby punkt. – mam uczulenie na sosny. – wskazałam palcem nad nas, gdzie górowało ogromne drzewsko.
Dziewczyna chwilę siedziała cicho, po czym znów zaczęła na mnie naskakiwać.
- Nie widziałam cię jeszcze. Skąd się tu wzięłaś?
- Przyszłam. – odparłam bez wahania. Mam jakiś niebywały talent do pyskowania tym, którym nie powinnam.
- Serio? A nie przyleciałaś? – zaśmiała się dziewczyna. Parę osiłków jej zawtórowało.
Podeszła do mnie trochę za blisko. Było to niewygodne zwłaszcza dla mnie, bo sięgałam jej do ramion. Musiała być sporo ode mnie starsza.
- Zechcesz mi powiedzieć, skąd się tu wzięłaś?
- Jeżeli Chejron lub Pan D. uznają to za stosowne, nie widzę przeciwwskazań.
Na chwilę ją zatkało. To jest takie przyjemne uczucie, kiedy wygrasz z kimś bitwę. Dziewczyna się spodziewała, że jestem nowa. Ale nie przyprowadził mnie satyr (brońcie bogowie!), przyszłam sama… to musiało nieźle wyglądać w oczach tej obozowiczki, kimkolwiek ona była. Chłopcy opowiadali mi rzecz jasna dużo o różnych osobach, ale nie pamiętałam imienia żadnego z nich.
- Clarisse! Nie przejmuj się tym bachorem!
Domniemana Clarisse zignorowała wołającego.
- Uznają. Więc gadaj. Kim jesteś i skąd cię przywiało, cwaniaku?
- Jestem nie wartą twojej uwagi 14-latką, którą przywiało z Nowego Jorku. Więcej głupich pytań, czy mogę sobie iść?
Myślałam, że się na mnie rzuci. Na taką wyglądała. Ale najwyraźniej nie doceniłam jej, bo tylko wzruszyła ramionami i wróciła do gry. Po serwowaniu kiedy nikt nie patrzył tylko pokazała mi nie zbyt ładny znak, ale mało się tym przejęłam. Mam kolejnego wroga!
- Wow, przeciwstawiłaś się Clarisse! – pochwalił mnie chłopak, który właśnie zaszedł mnie od tyłu. Miał jakieś 15 lat, mógł być trochę młodszy. Blond włosy i piękne, niebieskie oczy sprawiły, że w moim umyśle wszystko zaczęło bić na alarm. Ale on ciągnął: - Nie twierdzę, że to dobrze dla ciebie, pewnie zemści się na tobie w najbliższym czasie, ale fajnie jest pooglądać kogoś przeciwstawiającego się córce Aresa. Przy okazji jestem Oliwer. Syn Apolla. A ty, kim jesteś?
Zmierzyłam go wzrokiem. Kolejny idiota zdający sobie sprawę z własnej atrakcyjności. Biały uśmiech na jego twarzy sprawił, że chciało mi się rzygać. Nauczyłam się wystrzegać facetów. Poza Benem i Jamesem. Ale oni się nie liczą. Mogliby być babami (bez urazy dla kolegów).
- Jestem dziewczyną. Taki nowy gatunek. A teraz, panie Oliwerze, czy mógłby się pan odsunąć? Zmierzam do Wielkiego Domu, a twoja piękna twarzyczka skutecznie blokuje mi drogę.
Chłopak, porządnie zszokowany, posłusznie zrobił krok w bok. Mówiłam. Kolejny idiota. Jak George. Tak w ogóle to chyba nie myślał, że jego potraktuję przyjaźniej, skoro Clarisse miała inaczej? Nikt mnie już nie zaczepiał, choć wieść o moim przybyciu rozeszła się całkiem szybko. Parę głów odwróciło się w moją stronę dyskretnie, ale nie aż tak, by mnie to denerwowało. I dobrze.
Stanęłam na białym ganku. Stał tam stół, przy którym siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich siedział w wózku inwalidzkim i miał brązową, zadbaną brodę. Wyglądał jak dobry nauczyciel. Drugim był niski, gruby człowieczek w hawajskiej koszuli. W ręku trzymał puszkę dietetycznej Coli. Nawet się na mnie nie spojrzał, kiedy deski zaskrzypiały pod moimi stopami, w przeciwieństwie do miłego jegomościa, który uśmiechnął się na mój widok.
- Dzień dobry. – powiedziałam niepewnie. To dziwne, jak w przypadku osób w moim wieku lub trochę starszych mam cięty język, tak w przypadku dorosłych w ogóle nie wiem co powiedzieć.
- Witaj. Jak się tu dostałaś?
- To jest dobre pytanie. – uśmiechnęłam się do niego.
- Bez wątpienia jesteś Herosem. I bez wątpienia wiesz już coś o nas, prawda?
- Tak. – odpowiedziałam krótko. Oczy siedzącego na wózku przewierciły mnie na wylot. Dawało mi się, że wszystkiego się o mnie dowiedział. Jednak jego następne pytanie mówiło co innego.
- Jak się do nas dostałaś?
Nie mogłam odpowiedzieć mu jak tej dwójce, więc opowiedziałam mu prawie wszystko, pomijając mój udział w bitwie z Kronosem. Miałam wrażenie, że byłoby to trochę… niestosowne.
- Cudownie. – odezwał się po raz pierwszy mężczyzna w koszuli w hawajskie kwiaty. – A teraz, czy byłabyś tak łaskawa i pozwoliła nam kontynuować grę?
- Czy można się spytać, w co gracie? – odparłam.
- Kierki. – odparł i powrócił do przeglądania kart. – Nadal tu stoisz? – spytał, gdy nie ruszyłam się z miejsca.
- A czy mogłabym z wami zagrać? – nie było tu nikogo, kogo bym znała, a siedząc przy tym stole przynajmniej mogłabym się dowiedzieć paru rzeczy. Poza tym lubiłam tę grę. Grałam w nią dużo razy na pokładzie „Księżniczki Andromedy”.
- Niechętnie. – odparł grubas, ale zaraz w powietrzu pojawiło się krzesło i upadło z łoskotem na ziemię pomiędzy oboma panami. Więc ten koleś jest bogiem? O kurczę.
Kiedy usiadłam, mężczyzna zaproponował mi dietetycznej Coli, a ja nie odmówiłam. Pan na wózku zdawał się zdziwiony moją reakcją na mruknięcia Dionizosa (tak, wkrótce dowiedziałam się jego prawdziwego imienia). Może i Pan D. był odpychający, ale po dłuższej znajomości nawet polubiłam gościa. Gdybym to ja została zesłana na sto lat, by służyć w jakimś przedszkolu dla herosów pewnie spaliłabym to miejsce samym wzrokiem. Dodatkowo jeżeli te bachory nienawidziłyby mnie jakbym była jakąś złą ciocią, to bachory spotkałby podobny los. Pan D. naprawdę dobrze sobie radził! Tylko raz przecież zagroził mi zmianą w delfina, a to tylko dlatego, że wygrałam partyjkę.
Co fajniejsze, Dionizos chyba też mnie polubił, a naprawdę miło jest mieć w takim miejscu sojusznika w postaci boga. Nigdy nie wiesz, co się może wydarzyć.
Co do zbierania informacji (uwaga, uwaga, będzie wyliczanka):
·         W obozie śpi się w domkach, które są przydzielane ze względu na twoje boskie pochodzenie. Jeżeli nie wiesz, czyim jesteś potomstwem śpisz u Hermesa (kiedyś był tam tłum, ale dzięki gościowi zwanemu Percy Jackson bogowie szybciej uznają dzieciaki).
·         Koleś na wózku jest centaurem. Siedzi tam tylko dlatego, bo Pan D. nie ma z kim grać w karty.
·         Można tu robić praktycznie co się chce. Od walk, przez pływanie, po malowanie i rzeźbienie. Ogólnie ful wypas.
Wiele pozostałych rzeczy wiedziałam. Jednak moje początkowe nastawienie do tego miejsca zmieniła ok. 10 letnia dziewczynka która przyleciała na werandę z koszykiem truskawek…
- Panie Chejronie. Co zrobić, kiedy zebraliśmy już więcej niż połowę i nie mamy więcej koszyków?
Tak. Ta sytuacja na zawsze odmieniła moje życie.
- Przestać zbierać. – odparł pogodnie brązowo brody.
Kiedy dziewczynka zniknęła tak szybko, jak się wcześniej zjawiła, poruszyłam temat, który od tamtej chwili nie dawał mi dłużej siedzieć.
- Macie tu truskawki?
- Całe pole. – mruknął Dionizos. – A co?
No nic. Po prostu jestem w nich zakochana na zabój i mogłabym je jeść do eksplodowania żołądka. I właśnie znalazłam się w raju. Nic, w ogóle nic.
Właśnie skończyła się partyjka. Uznałam to za doskonałą okazję.
- Mogłabym się rozejrzeć trochę po obozie? Wie pan, Panie D., prędzej czy później i tak będę musiała sobie iść…
- A idź. – odprawił mnie bezceremonialnie Dionizos.
Bosko.
Czyli teraz… gdzie?
Głupie pytanie…
Schodki zaskrzypiały pod moimi stopami, kiedy schodziłam na dół. Rozglądałam się przy ty na wszystkie strony. Fajnie byłoby odłożyć plecak, który z powrotem zarzuciłam sobie na ramię. Czyli trzeba znaleźć domek Hermesa.
Klops.
Bo o ile wiedziałam, gdzie takiego szukać, miałam do wyboru jeszcze jakieś paręnaście innych. Dobrze przynajmniej, że nie parędziesiąt…
Ruszyłam w kierunku domków, z braku innego pomysłu. Już z daleka widziałam krwistoczerwony domek. Tuż obok niego stał cały porośnięty roślinami. Ludzie naprawdę nie znają umiaru. Znaczy się herosi.
Stanęłam pośrodku placu, wokół którego na planie podkowy ustawiono budynki. Jeden był dziwniejszy od poprzedniego. Od wysadzanego muszlami po taki, który wyglądał, jakby zrzygał się na niego jednorożec.
Cudownie. Tylko jak znaleźć ten właściwy?
Po środku placu, zaraz obok boiska do koszykówki siedziała ruda dziewczynka, wyglądająca na około dziewięć lat. Była jedyną widoczną osobą. Ale przecież muszę się kogoś zapytać! Czy moja duma musi tak cierpieć, by była to dziewięciolatka? Najwyraźniej tak.
- Przepraszam, który z tych domków należy do Hermesa?
Spojrzała się na mnie wielkimi oczami, które wyglądały, jakby płonął w nich ogień. Uspokoiłam się, że to tylko płomienie odbijają się w nich.
- Widzisz ten przypominający domek wczasowy? – odpowiedziała dojrzałym głosem, całkowicie niepasującym do wieku. – Numer jedenasty. Dadzą ci tam łóżko i udzielą potrzebnych informacji. Tylko uważaj, Stephen, Hermes jest także bogiem złodziei.
Przypominający domek wczasowy… szybko odnalazłam takowy wzrokiem. Rzeczywiście, nad drzwiami widniał kaduceusz.
- Dziękuję.
- Och, nie ma za co.
Chwilę stałam w ciszy, patrząc się na budynek. Nagle dotarło do mnie coś niewiarygodnego.
Ta. Dziewczynka. Zna. Moje. Imię.
Odwróciłam się gwałtownie w jej kierunku…
Nikogo tam nie było.

Do wieczora zwiedziłam już cały obóz.
Widziałam stajnie, w których trzymano pegazy, amfiteatr, jedyny jaki widziałam w życiu, ściankę wspinaczkową plującą lawą i kamieniami, jadalnie, jezioro… boże, ile tego jest! Jedno jest pewnie: nudzić się nie będę.
Jednak punktem, który uznałam za najważniejszy, było odwiedzenia pola truskawek.
Podeszłam wówczas do najbliższego krzaczka i w mgnieniu oka obrabowałam go z owoców.
Tak samo postąpiłam z dwoma następnymi.
Siedziałam jak jakiś malutki bobas i ze śmiechem zżerałam truskawki (zwane kiedyś przez moją klasę Drózgafgami). Chwilę potem pojawiła się przy mnie ta sama dziewczynka, dzięki której dowiedziałam się o istnieniu tego miejsca.
- Hej. Pomożesz nam? – spytała podając mi pusty koszyk.
- Czy one przypadkiem się nie skończyły? – mruknęłam podejrzliwie.
- Nie. Choć tak. Bo wiesz, Travis i Connor mieli mieć dzisiaj dyżur i uznali, że jak zniknie połowa koszyków, nie będą musieli zmarnować na to tyle czasu, więc uciekli chowając je do ciężarówki, a teraz dzieci Demeter muszą się tym zająć za nich – wyrzuciła z siebie jednym tchem.
Doskonale ją rozumiałam. A skoro i tak chciałam tu siedzieć, to czemu by im nie pomóc? Może dla odmiany ktoś będzie mieć o mnie dobrą opinię?
- Czemu nie? – odpowiedziałam na jej poprzednie pytanie i wzięłam od niej koszyk.
Chwilę potem razem z innymi chodziłam od krzaczka do krzaczka i zbierałam z nich owoce. W pewnym momencie oberwałam jedną z truskawek w nos, a ta upadła na ziemię.
- Oj. – szepnął chłopiec, o jakiś rok ode mnie młodszy. Najwyraźniej rzucał nimi już od jakiegoś czasu.
- Nie marnuj owoców – powiedziałam, z uśmiechem podnosząc pyszną kulę armatnią, którą oberwałam i wkładając ją sobie do buzi.
Chłopak odetchnął i odwrócił się, nie spodziewając się tego, co miało zaraz nastąpić.
W jednym momencie byłam przy nim i z szatańskim wręcz bananem na ustach wysypałam mu wszystkie uzbierane dotąd przeze mnie truskawki na głowę.
Wszyscy zaczęli się śmiać, zwłaszcza ci, na których ubraniach widniały plamy po bombach wyrzuconych wcześniej przez chłopaka.
- I kto tu marnuje owoce… - mruknął pomagając mi zbierać. Wszyscy skwitowali tę uwagę jeszcze większą salwą śmiechu.

Wracając do wieczoru:
Szłam ze wszystkimi mieszkańcami domku Hermesa, czyli z wiecznie robiącą kawały i kradnącą ile wlezie bandą roześmianych gamoni.
Czyli z najfajniejszymi ludźmi na świecie.
Cudowna jadalnia dachu nie miała, a ściany zastąpiły marmurowe kolumny.
Doskonały przykład na to, że tu nigdy nie pada, a pogoda jest zawsze taka, jak chcą tego bogowie.
Po środku stały długie stoły, a przy nich już siedzieli półbogowie. W poprzek nich stał inny, krótszy, a przy nim można było zauważyć Pana D. i Chejrona oraz rudowłosą dziewczynę, którą widziałam po raz pierwszy, ale która sprawiała całkiem miłe wrażenie.
Razem z Hermesiątkami usiadłam przy jednym z dłuższych stołów. Nie to, żeby coś, ale sporo nas było, a ja siedziałam na nodze.
Kiedy każdy zajął miejsce… wstaliśmy.
Tak, wiem, geniusz tych ludzi nawet mnie powala.
Ruszyliśmy w kierunku stojących pod „ścianą” stołów, całych obłożonych jedzeniem. Dopiero teraz zorientowałam się, jaka jestem głodna.. nie jadłam nic od śniadania!
Dlatego też nałożyłam sobie żarcia po brzegi. Trochę bułek, mięso, pizza. I truskawki.
O dziwo, gdy wszyscy sobie nałożyli, nie szli z powrotem na miejsce. O, nie.
Oni leźli do ogniska i tam wrzucali swoje żarcie mamrocząc coś pod nosem.
Nareszcie jestem w wariatkowie!
- Hej.
Obejrzałam się za siebie. Stał tam ten chłopak. Oliwer, czy jakoś tak.
- Hej – odpowiedziałam, nie bardzo wiedząc co powiedzieć więcej.
- Tak jakby co, to teraz zanosimy żarcie do ognia i składamy je w ofierze bogom.
- Eee… dzięki?
- Nie ma za co.
I poszedł dalej. Nie no, spoko, pomógł mi. Jest gites.
Ruszyłam w kierunku płomieni, czując się dziwnie. Bardzo dziwnie.
Kiedy wrzucałam do ognia bułkę, poczułam piękny zapach. Zrozumiałam, że to jest to, co ofiarowujemy bogom. Piękny zapach. Jak dla mnie bomba.
- Eee… tato? Jesteś tam gdzieś? Bo wiesz, fajnie by było, gdybyś mnie uznał…
Tak, wiem, mam talent dyplomatyczny.
Wróciłam do stołu, gdzie dzieciaki od Hermesa już gadały o czymś zawzięcie.
- Nie, nie możemy tym od Demeter ot tak kazać iść sobie od nich z domku, bo się skapną.
- Nie skapną się. Oni się znają tylko na truskawkach.
- Bo ty byś się nie skapnął, gdyby jakiś chłopak od Hermesa podszedł do ciebie i z szatańskim uśmiechem zaczął gadać, że masz sobie pójść z miejsca, gdzie stoisz, bo on chce przeprowadzić kontrolę. No błagam.
- Masz racje. To czym ich wykurzymy?
Na chwilę zapadła cisza, po której odezwał się jakiś chłopak z drugiego końca stołu.
- Może śmierdzibomba?
Serio?
- No błagam, to jest takie przereklamowane… - powiedziałam nie mogąc wytrzymać.
- Masz rację. Ale za to jakie skuteczne!
- Co wy w ogóle chcecie zrobić?
- Zobaczysz.
- Ale może mogłabym pomóc. Wiecie, jestem nowa i nikt się po mnie niczego takiego nie spodziewa.
- Dobra, słuchaj – powiedział chłopak, który od początku miał duży wkład w rozmowę. Obok niego siedział drugi, prawie identyczny. – Chcemy pomalować dzieciakom od Demeter chatę na fioletowo. One nienawidzą tego koloru. Problem w tym, że lepiej, by nie widziały, że to my.
- Domyślą się.
- Ale nie będą miały dowodów. – Szatański uśmiech na jego twarzy zdradzał, że niejednokrotnie wykorzystywał ten argument.
Właśnie chciałam coś powiedzieć, kiedy nagle przy stole osiłków zapanował chaos. Nagle się wszyscy podnieśli z pomidorami w dłoniach.
To mogło znaczyć tylko jedno.
Zanim się ktokolwiek zorientował wtoczyłam się pod stół. W momencie zetknięcia się z ziemią usłyszałam trzy słowa. Zmorę każdej kolonii.
- BITWA NA ŻARCIE! – po głosie rozpoznałam Clarisse.
I wtedy świat wokół mnie ożył.
Jedzenie latało wszędzie.
Nie.
Tylko nie to!
Jak ona mogła?!
Świnia. Żeby tak rozpocząć bitwę na żarcie w środku kolacji.
I to BEZE MNIE!!!
Uznałam, że nie będę siedzieć jak jakiś głupi tchórz pod stołem. O nie! Coś takiego, jak bitwa na jedzenie nie zdarza się codziennie.
Już chciałam się podnieść i wykorzystać mój niedoszły posiłek jako kule armatnie, ale w tejże chwili dostrzegłam, jak jeden z dwóch identycznych chłopaków (muszę poznać ich imiona!) łapie mój talerz, który leci i ląduje…
Prosto na gębie Clarisse.
Klops.
Trzeba się stąd zmywać.
Na czworaka ruszyłam wzdłuż stołu, nadal pod nim. W międzyczasie dokonałam oceny sytuacji. Najlepiej byłoby dostać się do bufetu, a następnie stanąć za nim i stamtąd prowadzić atak. Wówczas miałabym nieograniczoną amunicję i doskonały schron.
Jak pomyślałam, tak zrobiłam.
Ciągle w pozycji przyziemnej dotarłam do mojego celu, ale niestety spotkał mnie tam ogromny zawód.
Jedzenie nadal tam było. Schron był jednak prawie pusty.
A prawie robi różnicę.
Czy ten facet ma jakiś problem?! On mi w myślach czyta, czy co?!
Jak się pewnie każdy już domyślił za stołem siedział Oliwer i prowadził ostrzał.
Przez chwilę rozważałam zmianę planu i próbę wycofania się.
Ta chwila jednak nie trwała długo, gdyż ktoś zobaczył moją niezdobytą (w pewnym sensie) fortecę i krzyknął.
- Na tamtych tam żarciem!
Jak się można domyślić, tym kimś był nikt inny, jak moja ukochana koleżanka Clarisse.
- O kurde… - mruknął Oliwer pod nosem i zaczął zgarniać amunicję.
Ja za to wskoczyłam natychmiast za stół, cudem unikając oberwania pizzą (Całą. Nie, nie wiem, kto rzucił całą pizzą ale naprawdę był pomysłowy.).
- O cześć! – Blondyn, próbując przekrzyczeć zgiełk, przywitał się.
- No co ty nie powiesz – warknęłam. – Jak masz plan?
- Plan? Nie mam żadnego planu.
- Spoko. Czyli robimy, co chcemy, tak?
- No chyba tak.
- Cudownie! Pomóż mi to przewalić. – wskazałam ręką na stół. Przed chwilą dostałam kawałkiem bliżej nieokreślnej substancji, która przeleciała pod stołem. Trzeba się zabezpieczyć, nie?
- Co? – chłopak nie zrozumiał tak prostego zdania. Albo nie rozumiał wcześniej, bo gdy oberwał w kolano kawałkiem arbuza, który dostał się za naszą barykadę tym samym sposobem.
- A, tak. Jasne.
Wspólnymi siłami przewróciliśmy dębowy mebel, który wydał z siebie wielkie „BUM!” przy styczności z ziemią.
- No, jesteśmy bezpieczniejsi. – podsumował Oliwer.
- Zdziwisz się, ale też ów fakt zauważyłam – odparłam zjadliwie. – teraz tak. Zbierz żarcie i wal w Clarisse.
- Czemu nie w innych?
- Bo zalazła mi za skórę.
- To się źle skończy… - Powiedział z wyszczerzem na twarzy celując w dobrze mi znaną gębę grupowej domku Aresa.
Parówka (tak, to była parówka) poleciała w stronę celu i trafiła go z całą swoją siłą w nos.
- KTO TO RZUCIŁ?!!! – ryknęła dziewczyna, bardzo delikatnie i uroczo, gdyż przecież zawsze się tak zachowywała.
Jak na zawołanie oboje schowaliśmy się za stół, aby nie zobaczyła naszych pełnych zadowolenia z siebie min.
Przybiliśmy sobie piątki.
- To było piękne – powiedziałam, próbując hamować śmiech. Mieszaninę oburzenia, zdenerwowania i  zdziwienia na twarzy Clarisse zapamiętam do końca życia.
- No. To co, jeszcze raz?
Wystarczyło krótkie połączenie wzrokowe i już z jedzeniem w rękach wychyliliśmy się zza muru.
Ale nie to było najpiękniejsze.
Bowiem Clarisse najwyraźniej wcześniej dostrzegła nas. Zmierzała do nas taranując po drodze wszystko co napotkała. Dzięki temu była pięknie widocznym celem.
- Skończymy bez kończyn – poinformował mnie Oliwer.
- I bez zębów – dodałam.
- A ja dodatkowo nie będę miał dzieci…
- Teraz!
Nasza amunicja poszybowała w pełną niedowierzania twarz dziewczyny.
Chwile potem na jej twarz wparadował wyraz takiego wkurzenia, że zrobiło mi się słabo.
- WIEJEMY!!! – wrzasnął Oliwer i pociągnął mnie za rękę, zanim się zorientowałam, że pozostanie na dawnej pozycji grozi śmiercią poprzez poćwiartowanie tępym nożem z żelków o smaku papryczki chili.
Długo jednak mnie nie prowadził, gdyż przejęłam dowodzenie prędzej, niż miałam w zamierzeniu.
- Do Ateny!
Atena, będąc boginią taktyki wojennej jako jedyna mogła konkurować z Aresem. Tak samo jej dzieci. Niemal natychmiast po rozpoczęciu bitwy ich stoły utworzyły fortecę nie do przebicia. Ostrzał odbywał się pod okiem ładnej blondynki w wieku Clarisse.
Podczas biegu może i oberwaliśmy od nich mnóstwem jedzenia, ale nie to się teraz liczyło.
- Błagamy o azyl!
Wszyscy spojrzeli się na mnie ze zdziwieniem.
- Clarisse! – dopowiedziałam.
Więcej nie było trzeba. Ich oczy zwróciły się w kierunku szarżującej na nas niczym byk dziewczyny.
- Właźcie. – Blondynka (na marginesie: wszyscy byli tam jasnowłosi) zrobiła nam miejsce obok siebie, a my (już, rzecz jasna, nie trzymając się za ręce) zajęliśmy je bez wahania.
- Zabiję was, gnojki!
Wystarczyło spojrzeć na twoją minę, nie musisz oznajmiać tego wszem i wobec…
- Poczekajcie tu chwilę… - Blondynka wstała.
Ona chyba… ona chyba… na nie chce się za nas poświęcić, prawda?
- Clarisse, co się stało?!
A jednak tak… Miałam ochotę się spytać, czy woli prosty marmurowy nagrobek, czy zostać spalona.
- Te gówniane sukinsyny walnęły mnie żarciem po twarzy, Annabeth!
- Czy nie na tym polega bitwa na jedzenie?
- Może rzeczywiście, co nie zmienia faktu, że chcę się z nimi bliżej poznać. Bardzo bliżej. I ich przytulić. Mocno. Za szyję!
- Przecież każda żyjąca istota ma u ciebie przerąbane, co ich wyróżnia? – Czy mi się wydawało, czy kącik ust dziewczyny drgnął?
Zapadła cisza.
- W sumie nic.
Już miała odejść, kiedy, o zgrozo, nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem.
Natychmiast się odwróciła.
- Spiorę cię tak, że 3 lata będziesz musiała zbierać zęby z ziemi.

Ops… chyba właśnie zyskałam wroga…

3 komentarze:

  1. Chociaż nie czytałam poprzednich części ani też Percy'ego Jacksona i w sumie to mało wiedziałam o co chodzi, nie przeszkodziło mi to się wciągnąć i przeczytać cały rozdział (lol) Podobało mi się. Historia ciekawa i lekko się czyta - naprawdę, szacuneczek xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Badzo dziękuję.
      Miło nareszcie dostać komentarz XD.
      Okej

      Usuń
  2. Druzgawgi :') Siemek

    OdpowiedzUsuń