Późnym
wieczorem wychyliłam się na sekundkę z ciepłego lokum, kiedy usłyszałam hymn Kapitolu.
Tego dnia zmarła Paris. Nie wytrzymała gorąca albo ktoś jej pomógł odejść z
tego świata. Nie było to ważne. Ważne było to, że w tym roku Organizatorzy
postanowili nas szybciej wykończyć. Nie wiem, dlaczego, ale co roku ludzie
umierali raz na kilka dni, a w tym momencie zmarło już dziewięć osób.
Najwyraźniej
w tym roku nie chcą nas tak długo przetrzymywać.
Czyżby
coś się działo?
Z
tym pytaniem w myślach, zawinięta w dwa koce i obłożona liśćmi, zapadłam w
niespokojny sen.
Stoję na środku ogromnej polany.
Z jednej jej strony, poza moim zasięgiem, rośnie ogromna,
biała róża. Pachnie niesamowicie, przyciąga do siebie i kusi, jednak ja
dostrzegam na jej łodydze ogromną ilość kolców, śmiertelnie przerażających.
Po drugiej stronie stoi ledwo żywy, wychudzony wilk, bez
jednej łapy. Jest brudny, a w jego ciele tkwią kolce. Niezliczona ilość kolców.
Z ran cieknie mu krew, jednak ostrzegawczo warczy na różę. Odruchowo mam ochotę
zrobić krok do tyłu, jednak jego oczy mówią, bym się go nie bała. Że to róża
jest prawdziwym zagrożeniem.
Wokół róży zaczynają rosnąć kolejne, a po jakimś czasie
pokrywają już prawie całe pole, poza miejscem w którym stoi wilk. Zwierzę zwija
się ze strachu w kłębek i liże swoje rany, i wyrywa kolce. Podchodzę do niego i
zaczynam mu pomagać, a on patrzy się na mnie z wdzięcznością. Po chwili zaczyna
rosnąć, a jego rany znikają.
Obok mnie staje dziewczyna z łukiem i strzałami oraz ciemnym
warkoczem. Uśmiecha się do mnie, po czym pomaga wilkowi wstać. Razem atakują
armię róż, a wilk rośnie w siłę. Po chwili pole jest pełne martwych kwiatów. Została
tylko ta róża, która była na początku. I zaczyna się śmiać. I śmiać…
Budzi
mnie huk armaty.
Kolejny.
Dziesiąty.
Czuję,
jak bardzo jest zimno. Temperatura jest z pewnością na minusie. Leżę jednak
zawinięta niewiarygodnie szczelnie w dwa koce, z jakiejś dziwacznej włóczki,
która pomimo temperatury utrzymuje moje ciepło.
Huk
– przypominam sobie. – słyszałam huk.
Był
on trochę za blisko, jak na mój gust. Stanowczo za blisko.
Jakby
oznaczał moją śmierć.
Leżę
jeszcze długo. Próbuję zasnąć, ale jest mi na tyle zimno, że okazuje się to
niemożliwe. Nie drżę jednak.
Jest
mi na tyle ciepło, że nie muszę drżeć.
Miałam
sen – uświadamiam sobie. Był tam wilk. I byłam ja. I była jakaś dziewczyna z
łukiem.
I
była róża.
Biała
róża.
Na
chwilę zapiera mi dech, kiedy zaczynam rozumieć znaczenie tego snu.
~*~
Powoli
zaczyna wschodzić słońce. Na dworze robi się coraz cieplej, a ja wiem, że nie
mogę zostać dłużej w tym miejscu, bo organizatorzy postarają się o to, by
znaleźli mnie zawodowcy. Wyjmuję bukłak z wodą i zjadam jedno z jabłek. Zaczyna
mi się kończyć jedzenie. Wodę jeszcze mam, całe szczęście znalazłam dobytek
Abby. Gdyby nie to, musiałabym teraz na gwałt zacząć czegoś szukać.
O
dziwo znowu przekonuję się o pojemności plecaka. Drugi koc również znajduje
swoje miejsce, a jestem pewna, że coś jeszcze dałabym radę tam upchnąć.
Powoli
zaczynam iść między drzewami. Dziesięć osób już nie żyje. Mam ochotę zrobić coś
sobie, ale… cieszę się z tego. Jeszcze czternaście osób i… koniec.
Ej,
momencik, Ewea. Mówiłaś, że umrzesz.
Chciałabym
nie mieć racji.
Naprawdę
strasznie bym chciała.
Chodziłam
trochę po lesie, nie mając pojęcia, co dalej ze sobą zrobić. Szukałam
schronienia. Włożyłam kaptur na głowę, by uniknąć udaru słonecznego. Powoli
zaczynało być coraz cieplej, a ja doskonale wiedziałam, że jeszcze chwila, i
się spalę. I nie chodzi tu o zaczerwienienie skóry. Chodzi o dogłębne i
całkowite spopielenie.
Zaczęłam
chodzić coraz bardziej nerwowo. Nie było nic. Ani innej dziupli. Ani jakichś
nieciernistych krzaków. Ani jaskini. Ani nory. Ani zupełnie nic.
Szłam
właśnie z głową do góry, szukając dziupli, albo chociaż bardziej oliściowanego drzewa, kiedy nagle…
przestałam iść. I nie stało się to z mojej inicjatywy. Moje stopy natrafiły na pustkę.
Ot
tak.
Idę
– jest grunt. Idę – jest grunt. Idę – jest grun… och, przepraszam, pomyliłam
się – nie ma.
Spadłam
na dno jakiejś jaskini. Chyba zdarłam sobie łokieć, ale upadek nie był z bardzo wysoka. Bolało mnie to, ze nie zauważyłam owej dziury. Albo raczej małej jaskini. Taka
nora raczej, ale nora dla wilka polującego na ptaki, dla których była moja
dziupla. Czyli mała jaskinia albo przeogromniasta nora.
Co
ciekawe, po drugiej stronie płynął strumień.
Niewiele
myśląc podbiegłam do niego i zaczęłam pić.
To
był błąd.
-
Zostań tam gdzie stoisz i trzymaj ręce na widoku – rozległ się za mną kobiecy
głos.
Zamarłam,
a chwilę potem poczułam nóż na gardle.
҉
Czyżby to była Katniss w tym śnie?
OdpowiedzUsuńOby tak! *^*^*^*
Paczałki się świecom ×3
A teraz na koniec rozdziału.
Ekhm.
Nie zabijaj jej teraz! ;-;
Ja chcem żeby ona wygrałaaa ;-;
I wykończ te dziewczynę co jej
zagraża!
Albo nie, niech mają sojusz ×3
Pozdrawiam i czekam na następny rozdział~
Momori~
Może w Ewei obudzi się jakiś instynkt samozachowawczy i zabije tą dziewczynę. Albo niech zabije ją inny trybut i będzie mieć z Ew sojusz.
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że to nie była Katniss. Oriane może być czarodziejką, ale Ewea nie powinna mieć proroczych snów.
Proszę, zrób wreszcie więcej akcji w związku z tą dziewczyną. Wiem, że z założenia nie miało być dużo krwi, ale to przecież Igrzyska!
Aga
Ewea jest jasnowidzką że widziała Katniss? XD jestem ciekawa czy pociągniesz temat :) Ta trybutka nie może jej zabić, nie zrobi tego, wiem to :D Czekam na więcej!
OdpowiedzUsuńU mnie środek nocy, jest zimno (no bo nie chce mi się iść do pilota od klimy). Ale zakończenie, teraz spać nie będę mogła. Supi rozdział, weny i czekam 😉
OdpowiedzUsuńSzczerze, nie przepadam za fanfiction, ale... Ty piszesz tak genialnie, że aż chce mi się to czytać ;) naprawdę, TO jest genialne!
OdpowiedzUsuńJak chcesz możesz też wpaść co jakiś czas na mojego bloga ;)
http://wszechswiatblizejnas.blogspot.com