Krótko, zwięźle, bez ogródek:
ENJOY.
Okej
҉
Sosna.
Za tak prostą
rzeczą ma się rozpocząć nowy rozdział mojego życia. Inny, niż wszystkie do tej
pory. Bardziej… prawdziwy.
Tylko czemu to
musiała być sosna?! Ja mam uczulenie…!
Dlatego
pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam na początku tego nowego rozdziału było
rozpłakanie się.
Oczy mi
zaczęły łzawić. Same z siebie.
Dzięki temu
utrudnieniu nie miałam możliwości rozejrzeć się po nowym miejscu, jak to robią
w filmach, kiedy majestatycznie oglądają krajobraz ze wzgórza, tylko płakałam i
kaszlałam (tak, to też mnie nie ominęło).
Musiałam się
szybko ewakuować z miejsca zwanego sosną Thalii, więc kiedy wreszcie otworzyłam
oczy i pierwszy raz obejrzałam obóz byłam już w połowie wzgórza.
Krótki opis?
Robił wrażenie.
Dłuższy?
Proszę bardzo.
Niedaleko
miejsca, w którym się znajdowałam stał wielki, letniskowy, niebieski dom.
Nieopodal niego widziałam dużo innych, ale mniejszych. Parę było ułożonych w
majestatycznej podkowie, ale pozostałe tłoczyły się tu i ówdzie, nie mając ni
to ładu ni to składu. Całkiem blisko było boisko do siatkówki, na którym
rozgrywali mecz herosi w pomarańczowych koszulkach. W słońcu błyszczało jezioro,
na którym dostrzegłam kajaki, a dalej szumiało się morze. W jednym miejscu stał
amfiteatr, jakiś brudny budynek, który mógł być tylko toaletami, inny budynek,
który nie mam pojęcia do czego służył oraz stojąca w samym środku korony kolumn
stołówka bez dachu.
Czyli miejsce
w sam raz dla mnie.
Pamiętając
instrukcje Jamesa najpierw ruszyłam w kierunku niebieskiego domu. Plecak obijał
mi się o plecy, a parasolka (która jest najlepszą na świecie bronią) wystająca
ze środka niebezpiecznie chybotała się na boki.
Jednak aby
dojść do wielkiego domu trzeba było minąć pole do gry w siatkówkę.
Pięknie.
- Hej, ty! Co
cię tu przywiało? – krzyknęła jakaś mocno zbudowana dziewczyna mająca zaraz
zaserwować. Stała po stronie pełnej podobnych osiłków, wyglądających raczej na
kupy mięśni bez grama szarych komórek. Naprzeciwko nich stała grupa
przystojnych, smukłych chłopaków, z których większość miała blond włosy.
- Wiatr! –
krzyknęłam do niej. Nie poddam się jej. Zbyt przypominała mi Fatt.
Dziewczyna
rzuciła piłkę na ziemię.
- Stop gra. –
powiedziała, a nikt nie miał zamiaru się jej sprzeciwić. Ile jeszcze
młodocianych dyktatorów jest na tym świecie? – Ojej… - udała zasmuconą. –
Czyżby dzidzia płakała?
- Tak. –
odparłam bez wahania. Niech nie myśli, że to mój słaby punkt. – mam uczulenie
na sosny. – wskazałam palcem nad nas, gdzie górowało ogromne drzewsko.
Dziewczyna
chwilę siedziała cicho, po czym znów zaczęła na mnie naskakiwać.
- Nie
widziałam cię jeszcze. Skąd się tu wzięłaś?
- Przyszłam. –
odparłam bez wahania. Mam jakiś niebywały talent do pyskowania tym, którym nie
powinnam.
- Serio? A nie
przyleciałaś? – zaśmiała się dziewczyna. Parę osiłków jej zawtórowało.
Podeszła do
mnie trochę za blisko. Było to niewygodne zwłaszcza dla mnie, bo sięgałam jej
do ramion. Musiała być sporo ode mnie starsza.
- Zechcesz mi
powiedzieć, skąd się tu wzięłaś?
- Jeżeli
Chejron lub Pan D. uznają to za stosowne, nie widzę przeciwwskazań.
Na chwilę ją
zatkało. To jest takie przyjemne uczucie, kiedy wygrasz z kimś bitwę.
Dziewczyna się spodziewała, że jestem nowa. Ale nie przyprowadził mnie satyr
(brońcie bogowie!), przyszłam sama… to musiało nieźle wyglądać w oczach tej
obozowiczki, kimkolwiek ona była. Chłopcy opowiadali mi rzecz jasna dużo o
różnych osobach, ale nie pamiętałam imienia żadnego z nich.
- Clarisse!
Nie przejmuj się tym bachorem!
Domniemana
Clarisse zignorowała wołającego.
- Uznają. Więc
gadaj. Kim jesteś i skąd cię przywiało, cwaniaku?
- Jestem nie
wartą twojej uwagi 14-latką, którą przywiało z Nowego Jorku. Więcej głupich
pytań, czy mogę sobie iść?
Myślałam, że
się na mnie rzuci. Na taką wyglądała. Ale najwyraźniej nie doceniłam jej, bo
tylko wzruszyła ramionami i wróciła do gry. Po serwowaniu kiedy nikt nie patrzył
tylko pokazała mi nie zbyt ładny znak, ale mało się tym przejęłam. Mam
kolejnego wroga!
- Wow,
przeciwstawiłaś się Clarisse! – pochwalił mnie chłopak, który właśnie zaszedł
mnie od tyłu. Miał jakieś 15 lat, mógł być trochę młodszy. Blond włosy i piękne,
niebieskie oczy sprawiły, że w moim umyśle wszystko zaczęło bić na alarm. Ale
on ciągnął: - Nie twierdzę, że to dobrze dla ciebie, pewnie zemści się na tobie
w najbliższym czasie, ale fajnie jest pooglądać kogoś przeciwstawiającego się
córce Aresa. Przy okazji jestem Oliwer. Syn Apolla. A ty, kim jesteś?
Zmierzyłam go
wzrokiem. Kolejny idiota zdający sobie sprawę z własnej atrakcyjności. Biały
uśmiech na jego twarzy sprawił, że chciało mi się rzygać. Nauczyłam się
wystrzegać facetów. Poza Benem i Jamesem. Ale oni się nie liczą. Mogliby być babami
(bez urazy dla kolegów).
- Jestem
dziewczyną. Taki nowy gatunek. A teraz, panie Oliwerze, czy mógłby się pan odsunąć?
Zmierzam do Wielkiego Domu, a twoja piękna twarzyczka skutecznie blokuje mi
drogę.
Chłopak, porządnie
zszokowany, posłusznie zrobił krok w bok. Mówiłam. Kolejny idiota. Jak George.
Tak w ogóle to chyba nie myślał, że jego potraktuję przyjaźniej, skoro Clarisse
miała inaczej? Nikt mnie już nie zaczepiał, choć wieść o moim przybyciu
rozeszła się całkiem szybko. Parę głów odwróciło się w moją stronę dyskretnie,
ale nie aż tak, by mnie to denerwowało. I dobrze.
Stanęłam na
białym ganku. Stał tam stół, przy którym siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich
siedział w wózku inwalidzkim i miał brązową, zadbaną brodę. Wyglądał jak dobry
nauczyciel. Drugim był niski, gruby człowieczek w hawajskiej koszuli. W ręku
trzymał puszkę dietetycznej Coli. Nawet się na mnie nie spojrzał, kiedy deski
zaskrzypiały pod moimi stopami, w przeciwieństwie do miłego jegomościa, który
uśmiechnął się na mój widok.
- Dzień dobry.
– powiedziałam niepewnie. To dziwne, jak w przypadku osób w moim wieku lub
trochę starszych mam cięty język, tak w przypadku dorosłych w ogóle nie wiem co
powiedzieć.
- Witaj. Jak
się tu dostałaś?
- To jest dobre
pytanie. – uśmiechnęłam się do niego.
- Bez
wątpienia jesteś Herosem. I bez wątpienia wiesz już coś o nas, prawda?
- Tak. –
odpowiedziałam krótko. Oczy siedzącego na wózku przewierciły mnie na wylot.
Dawało mi się, że wszystkiego się o mnie dowiedział. Jednak jego następne
pytanie mówiło co innego.
- Jak się do
nas dostałaś?
Nie mogłam
odpowiedzieć mu jak tej dwójce, więc opowiedziałam mu prawie wszystko,
pomijając mój udział w bitwie z Kronosem. Miałam wrażenie, że byłoby to trochę…
niestosowne.
- Cudownie. –
odezwał się po raz pierwszy mężczyzna w koszuli w hawajskie kwiaty. – A teraz,
czy byłabyś tak łaskawa i pozwoliła nam kontynuować grę?
- Czy można
się spytać, w co gracie? – odparłam.
- Kierki. –
odparł i powrócił do przeglądania kart. – Nadal tu stoisz? – spytał, gdy nie
ruszyłam się z miejsca.
- A czy
mogłabym z wami zagrać? – nie było tu nikogo, kogo bym znała, a siedząc przy
tym stole przynajmniej mogłabym się dowiedzieć paru rzeczy. Poza tym lubiłam tę
grę. Grałam w nią dużo razy na pokładzie „Księżniczki Andromedy”.
- Niechętnie.
– odparł grubas, ale zaraz w powietrzu pojawiło się krzesło i upadło z łoskotem
na ziemię pomiędzy oboma panami. Więc ten koleś jest bogiem? O kurczę.
Kiedy
usiadłam, mężczyzna zaproponował mi dietetycznej Coli, a ja nie odmówiłam. Pan
na wózku zdawał się zdziwiony moją reakcją na mruknięcia Dionizosa (tak,
wkrótce dowiedziałam się jego prawdziwego imienia). Może i Pan D. był
odpychający, ale po dłuższej znajomości nawet polubiłam gościa. Gdybym to ja
została zesłana na sto lat, by służyć w jakimś przedszkolu dla herosów pewnie
spaliłabym to miejsce samym wzrokiem. Dodatkowo jeżeli te bachory
nienawidziłyby mnie jakbym była jakąś złą ciocią, to bachory spotkałby podobny
los. Pan D. naprawdę dobrze sobie radził! Tylko raz przecież zagroził mi zmianą
w delfina, a to tylko dlatego, że wygrałam partyjkę.
Co fajniejsze,
Dionizos chyba też mnie polubił, a naprawdę miło jest mieć w takim miejscu
sojusznika w postaci boga. Nigdy nie wiesz, co się może wydarzyć.
Co do zbierania
informacji (uwaga, uwaga, będzie wyliczanka):
·
W obozie śpi się w domkach, które są
przydzielane ze względu na twoje boskie pochodzenie. Jeżeli nie wiesz, czyim
jesteś potomstwem śpisz u Hermesa (kiedyś był tam tłum, ale dzięki gościowi
zwanemu Percy Jackson bogowie szybciej uznają dzieciaki).
·
Koleś na wózku jest centaurem. Siedzi tam tylko
dlatego, bo Pan D. nie ma z kim grać w karty.
·
Można tu robić praktycznie co się chce. Od walk,
przez pływanie, po malowanie i rzeźbienie. Ogólnie ful wypas.
Wiele
pozostałych rzeczy wiedziałam. Jednak moje początkowe nastawienie do tego
miejsca zmieniła ok. 10 letnia dziewczynka która przyleciała na werandę z
koszykiem truskawek…
- Panie
Chejronie. Co zrobić, kiedy zebraliśmy już więcej niż połowę i nie mamy więcej
koszyków?
Tak. Ta
sytuacja na zawsze odmieniła moje życie.
- Przestać
zbierać. – odparł pogodnie brązowo brody.
Kiedy
dziewczynka zniknęła tak szybko, jak się wcześniej zjawiła, poruszyłam temat,
który od tamtej chwili nie dawał mi dłużej siedzieć.
- Macie tu
truskawki?
- Całe pole. –
mruknął Dionizos. – A co?
No nic. Po
prostu jestem w nich zakochana na zabój i mogłabym je jeść do eksplodowania
żołądka. I właśnie znalazłam się w raju. Nic, w ogóle nic.
Właśnie
skończyła się partyjka. Uznałam to za doskonałą okazję.
- Mogłabym się
rozejrzeć trochę po obozie? Wie pan, Panie D., prędzej czy później i tak będę
musiała sobie iść…
- A idź. –
odprawił mnie bezceremonialnie Dionizos.
Bosko.
Czyli teraz…
gdzie?
Głupie
pytanie…
Schodki
zaskrzypiały pod moimi stopami, kiedy schodziłam na dół. Rozglądałam się przy
ty na wszystkie strony. Fajnie byłoby odłożyć plecak, który z powrotem
zarzuciłam sobie na ramię. Czyli trzeba znaleźć domek Hermesa.
Klops.
Bo o ile
wiedziałam, gdzie takiego szukać, miałam do wyboru jeszcze jakieś paręnaście
innych. Dobrze przynajmniej, że nie parędziesiąt…
Ruszyłam w
kierunku domków, z braku innego pomysłu. Już z daleka widziałam krwistoczerwony
domek. Tuż obok niego stał cały porośnięty roślinami. Ludzie naprawdę nie znają
umiaru. Znaczy się herosi.
Stanęłam
pośrodku placu, wokół którego na planie podkowy ustawiono budynki. Jeden był
dziwniejszy od poprzedniego. Od wysadzanego muszlami po taki, który wyglądał,
jakby zrzygał się na niego jednorożec.
Cudownie.
Tylko jak znaleźć ten właściwy?
Po środku
placu, zaraz obok boiska do koszykówki siedziała ruda dziewczynka, wyglądająca
na około dziewięć lat. Była jedyną widoczną osobą. Ale przecież muszę się kogoś
zapytać! Czy moja duma musi tak cierpieć, by była to dziewięciolatka?
Najwyraźniej tak.
- Przepraszam,
który z tych domków należy do Hermesa?
Spojrzała się
na mnie wielkimi oczami, które wyglądały, jakby płonął w nich ogień. Uspokoiłam
się, że to tylko płomienie odbijają się w nich.
- Widzisz ten
przypominający domek wczasowy? – odpowiedziała dojrzałym głosem, całkowicie
niepasującym do wieku. – Numer jedenasty. Dadzą ci tam łóżko i udzielą
potrzebnych informacji. Tylko uważaj, Stephen, Hermes jest także bogiem
złodziei.
Przypominający
domek wczasowy… szybko odnalazłam takowy wzrokiem. Rzeczywiście, nad drzwiami
widniał kaduceusz.
- Dziękuję.
- Och, nie ma
za co.
Chwilę stałam
w ciszy, patrząc się na budynek. Nagle dotarło do mnie coś niewiarygodnego.
Ta.
Dziewczynka. Zna. Moje. Imię.
Odwróciłam się
gwałtownie w jej kierunku…
Nikogo tam nie
było.
Do wieczora
zwiedziłam już cały obóz.
Widziałam
stajnie, w których trzymano pegazy, amfiteatr, jedyny jaki widziałam w życiu,
ściankę wspinaczkową plującą lawą i kamieniami, jadalnie, jezioro… boże, ile
tego jest! Jedno jest pewnie: nudzić się nie będę.
Jednak
punktem, który uznałam za najważniejszy, było odwiedzenia pola truskawek.
Podeszłam
wówczas do najbliższego krzaczka i w mgnieniu oka obrabowałam go z owoców.
Tak samo
postąpiłam z dwoma następnymi.
Siedziałam jak
jakiś malutki bobas i ze śmiechem zżerałam truskawki (zwane kiedyś przez moją
klasę Drózgafgami). Chwilę potem pojawiła się przy mnie ta sama dziewczynka,
dzięki której dowiedziałam się o istnieniu tego miejsca.
- Hej.
Pomożesz nam? – spytała podając mi pusty koszyk.
- Czy one przypadkiem
się nie skończyły? – mruknęłam podejrzliwie.
- Nie. Choć
tak. Bo wiesz, Travis i Connor mieli mieć dzisiaj dyżur i uznali, że jak
zniknie połowa koszyków, nie będą musieli zmarnować na to tyle czasu, więc
uciekli chowając je do ciężarówki, a teraz dzieci Demeter muszą się tym zająć
za nich – wyrzuciła z siebie jednym tchem.
Doskonale ją
rozumiałam. A skoro i tak chciałam tu siedzieć, to czemu by im nie pomóc? Może
dla odmiany ktoś będzie mieć o mnie dobrą opinię?
- Czemu nie? –
odpowiedziałam na jej poprzednie pytanie i wzięłam od niej koszyk.
Chwilę potem
razem z innymi chodziłam od krzaczka do krzaczka i zbierałam z nich owoce. W
pewnym momencie oberwałam jedną z truskawek w nos, a ta upadła na ziemię.
- Oj. –
szepnął chłopiec, o jakiś rok ode mnie młodszy. Najwyraźniej rzucał nimi już od
jakiegoś czasu.
- Nie marnuj
owoców – powiedziałam, z uśmiechem podnosząc pyszną kulę armatnią, którą
oberwałam i wkładając ją sobie do buzi.
Chłopak
odetchnął i odwrócił się, nie spodziewając się tego, co miało zaraz nastąpić.
W jednym
momencie byłam przy nim i z szatańskim wręcz bananem na ustach wysypałam mu
wszystkie uzbierane dotąd przeze mnie truskawki na głowę.
Wszyscy
zaczęli się śmiać, zwłaszcza ci, na których ubraniach widniały plamy po bombach
wyrzuconych wcześniej przez chłopaka.
- I kto tu
marnuje owoce… - mruknął pomagając mi zbierać. Wszyscy skwitowali tę uwagę
jeszcze większą salwą śmiechu.
Wracając do
wieczoru:
Szłam ze
wszystkimi mieszkańcami domku Hermesa, czyli z wiecznie robiącą kawały i kradnącą
ile wlezie bandą roześmianych gamoni.
Czyli z
najfajniejszymi ludźmi na świecie.
Cudowna
jadalnia dachu nie miała, a ściany zastąpiły marmurowe kolumny.
Doskonały
przykład na to, że tu nigdy nie pada, a pogoda jest zawsze taka, jak chcą tego
bogowie.
Po środku
stały długie stoły, a przy nich już siedzieli półbogowie. W poprzek nich stał
inny, krótszy, a przy nim można było zauważyć Pana D. i Chejrona oraz rudowłosą
dziewczynę, którą widziałam po raz pierwszy, ale która sprawiała całkiem miłe
wrażenie.
Razem z
Hermesiątkami usiadłam przy jednym z dłuższych stołów. Nie to, żeby coś, ale
sporo nas było, a ja siedziałam na nodze.
Kiedy każdy
zajął miejsce… wstaliśmy.
Tak, wiem,
geniusz tych ludzi nawet mnie powala.
Ruszyliśmy w
kierunku stojących pod „ścianą” stołów, całych obłożonych jedzeniem. Dopiero
teraz zorientowałam się, jaka jestem głodna.. nie jadłam nic od śniadania!
Dlatego też
nałożyłam sobie żarcia po brzegi. Trochę bułek, mięso, pizza. I truskawki.
O dziwo, gdy
wszyscy sobie nałożyli, nie szli z powrotem na miejsce. O, nie.
Oni leźli do
ogniska i tam wrzucali swoje żarcie mamrocząc coś pod nosem.
Nareszcie
jestem w wariatkowie!
- Hej.
Obejrzałam się
za siebie. Stał tam ten chłopak. Oliwer, czy jakoś tak.
- Hej –
odpowiedziałam, nie bardzo wiedząc co powiedzieć więcej.
- Tak jakby
co, to teraz zanosimy żarcie do ognia i składamy je w ofierze bogom.
- Eee… dzięki?
- Nie ma za
co.
I poszedł
dalej. Nie no, spoko, pomógł mi. Jest gites.
Ruszyłam w
kierunku płomieni, czując się dziwnie. Bardzo dziwnie.
Kiedy
wrzucałam do ognia bułkę, poczułam piękny zapach. Zrozumiałam, że to jest to,
co ofiarowujemy bogom. Piękny zapach. Jak dla mnie bomba.
- Eee… tato?
Jesteś tam gdzieś? Bo wiesz, fajnie by było, gdybyś mnie uznał…
Tak, wiem, mam
talent dyplomatyczny.
Wróciłam do
stołu, gdzie dzieciaki od Hermesa już gadały o czymś zawzięcie.
- Nie, nie
możemy tym od Demeter ot tak kazać iść sobie od nich z domku, bo się skapną.
- Nie skapną
się. Oni się znają tylko na truskawkach.
- Bo ty byś
się nie skapnął, gdyby jakiś chłopak od Hermesa podszedł do ciebie i z
szatańskim uśmiechem zaczął gadać, że masz sobie pójść z miejsca, gdzie stoisz,
bo on chce przeprowadzić kontrolę. No błagam.
- Masz racje.
To czym ich wykurzymy?
Na chwilę
zapadła cisza, po której odezwał się jakiś chłopak z drugiego końca stołu.
- Może
śmierdzibomba?
Serio?
- No błagam,
to jest takie przereklamowane… - powiedziałam nie mogąc wytrzymać.
- Masz rację.
Ale za to jakie skuteczne!
- Co wy w
ogóle chcecie zrobić?
- Zobaczysz.
- Ale może
mogłabym pomóc. Wiecie, jestem nowa i nikt się po mnie niczego takiego nie
spodziewa.
- Dobra,
słuchaj – powiedział chłopak, który od początku miał duży wkład w rozmowę. Obok
niego siedział drugi, prawie identyczny. – Chcemy pomalować dzieciakom od
Demeter chatę na fioletowo. One nienawidzą tego koloru. Problem w tym, że
lepiej, by nie widziały, że to my.
- Domyślą się.
- Ale nie będą
miały dowodów. – Szatański uśmiech na jego twarzy zdradzał, że niejednokrotnie
wykorzystywał ten argument.
Właśnie
chciałam coś powiedzieć, kiedy nagle przy stole osiłków zapanował chaos. Nagle
się wszyscy podnieśli z pomidorami w dłoniach.
To mogło
znaczyć tylko jedno.
Zanim się
ktokolwiek zorientował wtoczyłam się pod stół. W momencie zetknięcia się z
ziemią usłyszałam trzy słowa. Zmorę każdej kolonii.
- BITWA NA
ŻARCIE! – po głosie rozpoznałam Clarisse.
I wtedy świat
wokół mnie ożył.
Jedzenie
latało wszędzie.
Nie.
Tylko nie to!
Jak ona
mogła?!
Świnia. Żeby
tak rozpocząć bitwę na żarcie w środku kolacji.
I to BEZE
MNIE!!!
Uznałam, że
nie będę siedzieć jak jakiś głupi tchórz pod stołem. O nie! Coś takiego, jak
bitwa na jedzenie nie zdarza się codziennie.
Już chciałam
się podnieść i wykorzystać mój niedoszły posiłek jako kule armatnie, ale w
tejże chwili dostrzegłam, jak jeden z dwóch identycznych chłopaków (muszę
poznać ich imiona!) łapie mój talerz, który leci i ląduje…
Prosto na
gębie Clarisse.
Klops.
Trzeba się
stąd zmywać.
Na czworaka
ruszyłam wzdłuż stołu, nadal pod nim. W międzyczasie dokonałam oceny sytuacji.
Najlepiej byłoby dostać się do bufetu, a następnie stanąć za nim i stamtąd
prowadzić atak. Wówczas miałabym nieograniczoną amunicję i doskonały schron.
Jak
pomyślałam, tak zrobiłam.
Ciągle w
pozycji przyziemnej dotarłam do mojego celu, ale niestety spotkał mnie tam
ogromny zawód.
Jedzenie nadal
tam było. Schron był jednak prawie pusty.
A prawie robi
różnicę.
Czy ten facet
ma jakiś problem?! On mi w myślach czyta, czy co?!
Jak się pewnie
każdy już domyślił za stołem siedział Oliwer i prowadził ostrzał.
Przez chwilę rozważałam
zmianę planu i próbę wycofania się.
Ta chwila
jednak nie trwała długo, gdyż ktoś zobaczył moją niezdobytą (w pewnym sensie)
fortecę i krzyknął.
- Na tamtych
tam żarciem!
Jak się można
domyślić, tym kimś był nikt inny, jak moja ukochana koleżanka Clarisse.
- O kurde… -
mruknął Oliwer pod nosem i zaczął zgarniać amunicję.
Ja za to
wskoczyłam natychmiast za stół, cudem unikając oberwania pizzą (Całą. Nie, nie
wiem, kto rzucił całą pizzą ale naprawdę był pomysłowy.).
- O cześć! –
Blondyn, próbując przekrzyczeć zgiełk, przywitał się.
- No co ty nie
powiesz – warknęłam. – Jak masz plan?
- Plan? Nie
mam żadnego planu.
- Spoko. Czyli
robimy, co chcemy, tak?
- No chyba
tak.
- Cudownie!
Pomóż mi to przewalić. – wskazałam ręką na stół. Przed chwilą dostałam kawałkiem
bliżej nieokreślnej substancji, która przeleciała pod stołem. Trzeba się
zabezpieczyć, nie?
- Co? –
chłopak nie zrozumiał tak prostego zdania. Albo nie rozumiał wcześniej, bo gdy
oberwał w kolano kawałkiem arbuza, który dostał się za naszą barykadę tym samym
sposobem.
- A, tak.
Jasne.
Wspólnymi
siłami przewróciliśmy dębowy mebel, który wydał z siebie wielkie „BUM!” przy
styczności z ziemią.
- No, jesteśmy
bezpieczniejsi. – podsumował Oliwer.
- Zdziwisz
się, ale też ów fakt zauważyłam – odparłam zjadliwie. – teraz tak. Zbierz
żarcie i wal w Clarisse.
- Czemu nie w
innych?
- Bo zalazła
mi za skórę.
- To się źle
skończy… - Powiedział z wyszczerzem na twarzy celując w dobrze mi znaną gębę
grupowej domku Aresa.
Parówka (tak,
to była parówka) poleciała w stronę celu i trafiła go z całą swoją siłą w nos.
- KTO TO
RZUCIŁ?!!! – ryknęła dziewczyna, bardzo delikatnie i uroczo, gdyż przecież
zawsze się tak zachowywała.
Jak na
zawołanie oboje schowaliśmy się za stół, aby nie zobaczyła naszych pełnych
zadowolenia z siebie min.
Przybiliśmy
sobie piątki.
- To było
piękne – powiedziałam, próbując hamować śmiech. Mieszaninę oburzenia,
zdenerwowania i zdziwienia na twarzy
Clarisse zapamiętam do końca życia.
- No. To co,
jeszcze raz?
Wystarczyło
krótkie połączenie wzrokowe i już z jedzeniem w rękach wychyliliśmy się zza
muru.
Ale nie to
było najpiękniejsze.
Bowiem
Clarisse najwyraźniej wcześniej dostrzegła nas. Zmierzała do nas taranując po
drodze wszystko co napotkała. Dzięki temu była pięknie widocznym celem.
- Skończymy
bez kończyn – poinformował mnie Oliwer.
- I bez zębów –
dodałam.
- A ja
dodatkowo nie będę miał dzieci…
- Teraz!
Nasza amunicja
poszybowała w pełną niedowierzania twarz dziewczyny.
Chwile potem
na jej twarz wparadował wyraz takiego wkurzenia, że zrobiło mi się słabo.
- WIEJEMY!!! –
wrzasnął Oliwer i pociągnął mnie za rękę, zanim się zorientowałam, że
pozostanie na dawnej pozycji grozi śmiercią poprzez poćwiartowanie tępym nożem
z żelków o smaku papryczki chili.
Długo jednak
mnie nie prowadził, gdyż przejęłam dowodzenie prędzej, niż miałam w
zamierzeniu.
- Do Ateny!
Atena, będąc
boginią taktyki wojennej jako jedyna mogła konkurować z Aresem. Tak samo jej
dzieci. Niemal natychmiast po rozpoczęciu bitwy ich stoły utworzyły fortecę nie
do przebicia. Ostrzał odbywał się pod okiem ładnej blondynki w wieku Clarisse.
Podczas biegu
może i oberwaliśmy od nich mnóstwem jedzenia, ale nie to się teraz liczyło.
- Błagamy o
azyl!
Wszyscy
spojrzeli się na mnie ze zdziwieniem.
- Clarisse! –
dopowiedziałam.
Więcej nie
było trzeba. Ich oczy zwróciły się w kierunku szarżującej na nas niczym byk
dziewczyny.
- Właźcie. –
Blondynka (na marginesie: wszyscy byli tam jasnowłosi) zrobiła nam miejsce obok
siebie, a my (już, rzecz jasna, nie trzymając się za ręce) zajęliśmy je bez
wahania.
- Zabiję was,
gnojki!
Wystarczyło
spojrzeć na twoją minę, nie musisz oznajmiać tego wszem i wobec…
- Poczekajcie
tu chwilę… - Blondynka wstała.
Ona chyba… ona
chyba… na nie chce się za nas poświęcić, prawda?
- Clarisse, co
się stało?!
A jednak tak…
Miałam ochotę się spytać, czy woli prosty marmurowy nagrobek, czy zostać
spalona.
- Te gówniane
sukinsyny walnęły mnie żarciem po twarzy, Annabeth!
- Czy nie na
tym polega bitwa na jedzenie?
- Może
rzeczywiście, co nie zmienia faktu, że chcę się z nimi bliżej poznać. Bardzo
bliżej. I ich przytulić. Mocno. Za szyję!
- Przecież
każda żyjąca istota ma u ciebie przerąbane, co ich wyróżnia? – Czy mi się
wydawało, czy kącik ust dziewczyny drgnął?
Zapadła cisza.
- W sumie nic.
Już miała
odejść, kiedy, o zgrozo, nie wytrzymałam i parsknęłam śmiechem.
Natychmiast
się odwróciła.
- Spiorę cię
tak, że 3 lata będziesz musiała zbierać zęby z ziemi.
Ops… chyba
właśnie zyskałam wroga…
Chociaż nie czytałam poprzednich części ani też Percy'ego Jacksona i w sumie to mało wiedziałam o co chodzi, nie przeszkodziło mi to się wciągnąć i przeczytać cały rozdział (lol) Podobało mi się. Historia ciekawa i lekko się czyta - naprawdę, szacuneczek xD
OdpowiedzUsuńBadzo dziękuję.
UsuńMiło nareszcie dostać komentarz XD.
Okej
Druzgawgi :') Siemek
OdpowiedzUsuń