Niewiele nauczyłam się przed
południem. Głównie obserwowałam innych trybutów z dobrze mi już znanej góry.
Dowiedziałam się o nich bardzo dużo. Niemożliwe, jak często ludzie nie zdają
sobie sprawy, że są obserwowani. Cóż,
ich strata, moja korzyść. Raz wróciłam na ziemię, by powtórzyć sobie informację o
dmuchawkach i nauczyć się o innych usypiających roślinach.
Wydawało mi się, że nie minęła
godzina, kiedy okazało się, że trzeba iść na obiad. Wjechałam na górę, czując
przy okazji, że burczy mi w brzuchu. Dobrze zdawałam sobie sprawę z tego, że ten dźwięk już za kilka dni może być moim bezustannym towarzyszem.
W końcu nie bez powodu nazwa brzmi "Głodowe Igrzyska".
Usiadłam przy stole i nie mogłam uwierzyć w to, co ujrzałam. Zobaczyłam pizzę. Najprawdziwszą pizzę. Myślałam, że w wykwintnym i wielce wyrafinowanym Kapitolu nie ma takich
pospolitych i znanych dań, ale na szczęście się myliłam. Nie to, bym w domu często jadła coś takiego, ale naprawdę uwielbiałam tę potrawę.
Przy stole jak zwykle ciągnęła się rozmowa, tym razem dotycząca popołudnia.
Mera uparcie chciała wiedzieć, co zaprezentujemy. Vin milczał. Ja oczywiście
też, ale problem polegał na tym, że nie miałam wyjścia. Co było nawet dobre, bo i tak nie wiedziałam, co bym odpowiedziała. Ponieważ, rzecz jasna, całkowicie wyleciało mi z głowy, że to już dziś.
W końcu Mera spojrzała na zegar wiszący w
salonie.
- Ojejku! Już tak późno? Za
pięć minut macie być w sali oczekujących!
- Cholera! - Vin uznał za stosowne wtrącić coś od siebie.
Oboje momentalnie wstaliśmy
i ruszyliśmy pospiesznie do windy. Vin wrócił się jeszcze szybko po niedojedzony kawałek
pizzy, który zabrał ze sobą.
Jak zwykle zjechaliśmy windą na poziom sali. Oczywiście nie zostaliśmy w tamtym miejscu, tylko
poprowadzeni przez jakiegoś awoksa przeszliśmy do średniej wielkości pokoju, którego drzwi
bezpośrednio wychodziły na salę. Byli tam pozostali trybuci, choć nie
dostrzegłam jeszcze tych z dwunastki i z trójki.
I
trzynastki.
Trzynastka nie istnieje.
Jesteś
pewna? - spytałam się samej siebie. Odpędziłam od siebie to pytanie nie
chcąc odpowiadać. Gdyby istniała, już by nam pomogła.
Chyba.
Usiadłam przy najbliższym
stoliku i wpatrzyłam się w ścianę, mimowolnie przysłuchując się rozmowie
zawodowców. Chwalili się, ile to oni dostaną punktów na pokazie indywidualnym i
co to oni mają zamiar pokazać sponsorom. No tak, oni to mają co pokazać, w
dodatku ich to jeszcze będą obserwować. Dołączyli do nas trybuci ze
„spóźnialskich” dystryktów. Chwilę po tym usłyszeliśmy męski głos proszący
pierwszego trybuta.
Caps wyszedł.
Nadal trwały rozmowy, w których naturalnie
nie brałam udziału. W wielu z nich były groźby. Między innymi dziewczyna z
piątki, Mona i chłopak z dwójki, Narrat się pokłócili i to naprawdę NIE było śmieszne.
- Jak tylko wejdziemy na
arenę już nie żyjesz! – wrzeszczał Narrat.
- Wiesz, trudno jest zabić
swojego zabójcę – spokojnie mu odpowiedziała Mona.
- Miej to na uwadze, kiedy
poczujesz mój nóż na gardle.
- Czyj nóż będzie przy czyim
gardle to się jeszcze okaże.
- Nie martw się, twój nie
poderżnie żadnego. Nie zdąży.
- Zobaczymy. Jeżeli w coś wierzysz, to zacznij się modlić… - dziewczyna
z kpiącym uśmieszkiem skończyła rozmowę.
Na szczęście chłopak chwilę potem
wyszedł. Mogłam być pewna, że złość tak się w nim gotuję, że nie wceluje nożem
do żadnej z tarcz. Przestałam się przysłuchiwać rozmowom, zastanawiając się
coraz intensywniej co im pokażę.
Nic.
Chłopak z szóstki, Zwich.
Parę minut,
przez które uważnie wpatrywałam się w nierówności w ścianie, nie wiedząc nadal, co pokażę.
Dziewczyna z szóstki, Diana.
Kolejne parę minut które zmarnowałam na gapieniu się w sufit i wrzeszczeniu na siebie w myślach i zagrzewaniu do myślenia. Miałam coraz mniej czasu!
Kiedy Vin wyszedł dostałam
olśnienia.
A potem przyszedł czas i na mnie.
Wstałam
i przeszłam do sali. Tak jak zauważyłam rano, pusta wyglądała zupełnie inaczej.
Sponsorzy stali w podwyższonym pokoju w ścianie i patrzyli się z niego na
trybutów. Albo raczej mieli się patrzeć, bo tak jak myślałam, byli w najlepsze
pochłonięci rozmową i zaledwie kilkoro z nich raczyło na mnie spojrzeć. Bo niby po
co mieliby się patrzeć na żałosną trybutkę z siódemki, która ma ledwie
trzynaście lat? Nie, zupełnie nie dlatego, że mieli jej później przydzielić punkty, w ogóle.
Zrobiłam coś, czego oni nie
zrobili.
Podeszłam na doskonale widoczne przez nich miejsce i zaczęłam się im przyglądać. Stałam całkowicie nieruchomo, nie licząc oczu, które strzelały od jednej barwnej postaci do drugiej, studiując
każdą z nich od góry do dołu. Doskonale wiedziałam, że to jest denerwujące. Przywołałam na twarz
wyraz dogłębnego zaciekawienia, jakbym badała jakiś nowy gatunek zwierzęcia. To
również zwykle denerwowało. Kątem oka próbowałam zauważyć, gdzie stoi najbliższa
kolumna. Coraz więcej sponsorów zaczęło się odwracać w moim kierunku. Najwyraźniej
przyzwyczajeni byli do ruchu po tej stronie, więc nagły jego brak przyciągnął
ich uwagę. Bardzo dziwne. Doprawdy interesujące.
Kiedy prawie wszyscy zwrócili
się ku mnie zaczęłam pokaz.
Jak najszybciej
podbiegłam do jednej z kolumn i schowałam się za nią od razu rozpoczynając
zawrotnie szybkie wspinanie. Z ich strony mogło to wyglądać, jakbym biegła i
nagle rozpłynęła się w powietrzu. Po wspięciu natychmiast zaczęłam się czołgać
do najbliższego słupa, po którym następnie zeszłam.
Pobiegłam teraz nie do najbliższej,
ale do drugiej z kolei kolumny, aby mnie zobaczyli i znowu wykonałam te same ruchy co
wcześniej, więc musiało to wyglądać podobnie. Ponownie jak najszybciej potrafiłam
przeczołgałam się do słupa znajdującego się po drugiej stronie sali. Podobne ruchy wykonywałam przez kolejne trzy
minuty. Dostałam lekkiej zadyszki i kolka paliła mnie w boku. Zacisnęłam mocno zęby. zaczęło mi się robić gorąco z wysiłku. czuła się, jakbym miała zemdleć. Nie teraz, proszę! Muszę to skończyć! Jeszcze tylko parę sekund!
Wreszcie
znalazłam się przy pierwszej wykorzystanej przeze mnie kolumnie po której zeszłam na dół i wróciłam dokładnie na to samo miejsce w którym stałam na początku. Przyjęłam tę samą pozycję i minę. Błagałam siebie bym nie dyszała i zmusiłam
się całą siłą woli do nie krzywienia z bólu wywoływanego przez kolkę, aby to wyglądało, jakbym
się rzeczywiście teleportowała i nie sprawiło mi to większego wysiłku. Powoli
czułam, że zadyszka ustępuje, a szybkie bicie serca nie daje już tak o sobie
znać. Gorąco z twarzy już mi nie przeszkadzało, a pot, dzięki ci Boże, nie ciekł ze mnie.
Wielu organizatorów nie próbowało ukryć zdziwienia, a niektórzy
pootwierali usta z wrażenia. Stałam próbując nie wyrażać żadnych emocji, choć
wszystko się we mnie kotłowało. Wreszcie główny organizator 49 igrzysk powiedział tyle co
„możesz odejść”, a ja wdzięczna ruszyłam w stronę drzwi do sali. Szłam wolno i starałam się pokazać tyle gracji, na ile było mnie stać.
Przy wyjściu stał słup. To,
jak mnie pokusiło, aby tam wejść było nie do opisania. Zobaczyć jak się
sprawują ci z innych dystryktów. Nikt by mnie nie widział. Moje sumienie i
dziwna chęć postępowania zgodnie z zasadami były niestety mocniejsze, więc po chwili
wahania, wzruszając ramionami wyszłam do windy, by następnie pojechać do
pokoju. Tam czekał na mnie Vin, wyraźnie podirytowany.
- Prawie na mnie nie
patrzyli! Rozwaliłem dwadzieścia manekinów toporem, a ledwie pięciu w ogóle to
dostrzegło! – kopnął w kanapę. - Miałem ochotę rzucić w któregoś z nich tą
bronią. Pod koniec tylko mnie odprawili. I tylko tyle! Nic więcej! Cholerni kapitoliańczycy! Cholerne igrzyska! Cholerny Kapitol!!! - Z każdym słowem kopał biedną kanapę. Po paru sekundach wziął głęboki oddech i spytał się mnie: - A tobie jak poszło?
Wzruszyłam ramionami. Sama
nie wiem. Mój występ był dla mnie zagadką. Wszystko zależało od tego, jakie
wrażenie wywołał on na sponsorach. Wydaje mi
się, że mogę dostać najwyżej siedem punktów. Mam przynajmniej tę satysfakcję, że mnie zobaczyli.
Poszłam zmęczona do pokoju. Padłam na łóżko i nim się zorientowałam zasnęłam.
Jestem
na sali do treningu. Wokół mnie ćwiczą inni trybuci. Mimowolnie podchodzę do
stanowiska z bronią. Ocieka krwią, która powoli kapie na podłogę, tworząc
krwawe plamy. Wbrew sobie biorę do ręki parę noży i rzucam w najbliższego
manekina. Wszystkie trafiają w jedno miejsce tworząc krwawą plamę. Patrzę na
ręce. Też ociekają krwią. Nagle otoczenie się zmienia. Jestem na arenie. Nie
wiem jak ona wygląda, jednak czuję, że jestem właśnie tam. Widzę rzeź przy
rogu. Nagle widzę jak trafiają we mnie noże, wszystkie w sam środek. Po drugiej
stronie widzę siebie, rzucającą je. Patrzę na ręce. Jestem manekinem. Wyjmuję
noże ze środka i rzucam nimi w przeciwniczkę.
Budzi mnie ból brzucha.
Najpierw myślę, że naprawdę dostałam nożami, ale później się orientuję, że
tylko mięśnie brzucha dają tak o sobie znać. Zakwasy po czołganiu. Auu… Patrzę
na zegarek. Nie spałam długo. Godzinkę. Jeszcze sporo czasu do wyników. Wstaję
i kręcę się po pokoju. Przebieram się ze spoconych ubrań. Strasznie się nudzę
patrząc na ekran, który wpierw wzięłam za okno. Zorientowałam się, że mógł on pokazywać przeróżne
widoki, więc ja wybrałam las (nie inaczej). Po paru minutach jednak znudziło mi się to i sięgnęłam po notatnik.
Zaczęłam go czytać. „Nic nie jest skończone,
dopóki się nie skończy.”* Pomysłowe. Co poniektóre znałam „Żyj chwilą, jakby to była ostatnia chwila
Twojego życia.”** Jeszcze inne, które bardzo mi się podobały. „Nie krzywdź innych byś krzywdy nie doznał”***,
„Wtedy przestań poprawiać, kiedy
zaczynasz psuć”****, „Bądź wierny sobie,
a nie będziesz niewierny innym”*****, „Gdy
nie ma już ratunku, zawsze zostaje jeszcze jeden: pobiec drugiemu na pomoc”******.
Po jakimś czasie odłożyłam
go do szuflady, czując, że przyjemnie jest czytać takie rzeczy. Leżąc na łóżku
z początku nie myślałam o niczym konkretnym, ale wkrótce moje myśli weszły na
tor o igrzyskach. a jakżeby inaczej. Przecież jadę na śmierć!
I o czym zaczęłam myśleć? Dlaczego nazywają się one głodowe,
a nie śmierci. Wszystkie jakie oglądałam nie miały w sobie ofiary głodu, raczej
umierali w starciach. Tylko raz wszyscy zamarzli, bo organizatorom omsknął się
palec przy temperaturze. Wzdrygnęłam się na myśl o tym jaka panowała tam
temperatura.
Czy na tych igrzyskach będzie tak samo? Raczej nie. Umrę? Oczywiście. Czy jestem na to
przygotowana? Dziwnie jest to przyznać,
ale chyba… tak. Już tyle razy o tym myślałam i chyba się pogodziłam. Chyba.
Jak ja nie lubię tego słowa. Bo pewnie jak znajdę się tam, będę instynktownie
bronić życia za wszelką cenę. Dlatego by pozostać sobą nie tknę się broni, bo
ta wszelka cena może oznaczać cenę życia. Oprócz
dmuchawek. Nie chcę zabijać, to tylko uśpienie, nic złego, bo chcę zostać
zgodna z sumieniem… bla, bla, bla. Zaczęło mnie nudzić moje własne „ględzenie”.
W ogóle to może by zostać dobrą wróżką tych igrzysk?! Pomagać innym i tańczyć
na tęczy z jednorożcami?! Chwila… to nie jest taki zły pomysł. Oczywiście nie
chodzi o tańczenie. Wątpię, by były tam jakieś jednorożce.
„Gdy nie ma już
ratunku, zawsze zostaje jeszcze jeden: pobiec drugiemu na pomoc”.
Kapitol mnie za to
znienawidzi, ale wtedy będziemy kwita. Tylko, czy na pewno nienawidzę Kapitolu?
Trudno to przyznać, ale na przykład lubię Merę. Nie tak jak wielu innych, ale nie
żywię do niej nienawiści, wrogości czy czegoś takiego. Jest głupia, ale nie
zła. Niektórzy Kapitoliańczycy są nawet mili. Może i mają takie pojęcie o życiu
co noworodek, ale gdybym ja się tu urodziła, to czy nie miałabym tak samo?
Nienawidzę tradycji igrzysk, organizatorów i osób, które to wymyśliły. Nienawidzę
prezydenta. Ale czy nie dlatego, że urodziłam się pośród biedy z piętnem
igrzysk nad głową? Trudno mi to przyznać, nawet przed samym sobą, ale gdyby ani mnie, ani mojej najbliższej rodziny czy przyjaciół one nie dotyczyły, to pewnie
nie byłabym do nich aż tak wrogo nastawiona.
Czyli co? Nie wiem. Ale chyba będę pomagać
ludziom.
- Chodźcie, niedługo będą
wyniki. - usłyszałam z dołu głos mentorki. Zeszłam do salonu i usiadłam na
kanapie. Nasze ekipy też tu były, zresztą tak jak styliści. Po reklamach farb
do włosów, ubezpieczeń, samochodów i wielu innych bezsensownych rzeczy, wreszcie pokazało się godło
Kapitolu i główny prowadzący, redaktor albo reporter igrzysk, Duet, który objawił
nam swój olśniewający uśmiech ukazujący białe zęby. Po długim ględzeniu na wstępie pokazały
się wyniki. Najpierw zdjęcie, które nie wiem kiedy nam zrobili, a potem liczba
punktów. Przy okazji przypominałam sobie ich imiona.
Dziewczyna z jedynki, Vera:
11.
Chłopak z jedynki, Caps: 11.
Dziewczyna z dwójki, Eona:
11.
Chłopak z dwójki, Narrat: 8.
Dziewczyna z trójki, Gabriel:
8.
Chłopak z trójki, Rick: 5.
Dziewczyna z czwórki, Kinney:
10.
Chłopak z czwórki, Jelk: 10.
Dziewczyna z piątki, Mona: 8.
Chłopak z piątki, Czerw: 6.
Dziewczyna z szóstki, Diana:
10.
Chłopak z szóstki, Zwich: 7.
Na chwilę przestałam oddychać, kiedy na
ekranie pojawiło się moje zdjęcie. Patrzyłam się w dół, na
ręce, których nie było widać, więc wyglądało to jakbym coś nimi robiła. Zdjęcie
nie było złe… Choć nie, cofam swoje słowa. Moje zdjęcia zawsze są złe.
Wszystko się teraz wyjaśni, jak mi wyszło. Powoli, jak na mój gust za powoli, na
ekran wsunęło się…
Dziewięć.
Tak, dziewięć.
Wiem to niemożliwe.
D z i e w i ę ć.
Dostałam aż tyle. To
niewyobrażalne. Nie spodziewałam się. Ba! Ja nawet nie miałam nadzieji na coś takiego. Na moją twarz w blasku
chwały wkroczył szeroki uśmiech i mocno przytrzymał się policzków. Moi rodzice
są ze mnie dumni. Widzą to co ja i mogą być ze mnie dumni. Mera wstała i
piszcząc z radości, w podskokach na wysokich szpilkach zbliżyła się do mnie i
mocno przytuliła. Nadal skacząc, więc zmusiła mnie do tego samego. Wszyscy
zaczęli mi gratulować i wznosić wiwaty.
Jednak chwilę potem wszyscy zamarli, bo spojrzeliśmy na zdjęcie Vina, uśmiechniętego od ucha do ucha i powoli
wpływającą na ekran ósemkę.
Dostał mniej. Poczułam się źle. Chłopak tak chce to
wygrać, a marna trzynastolatka otrzymała więcej od niego. Nie wiedziałam co mam
zrobić. Co się stało, to się nie odstanie. Jednak Vin uśmiechnął się do mnie,
podszedł i uściskał głośno wyrażając swoje szczęście. A ja przyrzekłam sobie,
że na arenie mu pomogę. Pomogę wszystkim. Zawieram sojusz ze wszystkimi, nawet
jednostronny.
҉
*Graham Masterton
**Janis Joplin
*** Demokryt
**** Tadeusz Kotarbiński
*****Francis Bacon
****** Maria Dąbrowska
Hejka!
Wiem, że tą notką właśnie
zniszczyłam cały nastrój, który powstał po przeczytaniu, ale jestem dumna z siebie.
Naprawdę!
Gwoli ścisłości: Jest to 24
post na blogu. TO jest powód do dumy. Wytrzymałam i nie
wyrzuciłam tego w błoto, nie skasowałam bloga!
Tzw. 1 dzień bloga. Wiecie - 24
posty, 24 godziny.
Jej!
W dzisiejszym poście nareszcie
się coś dzieje. Już pokaz indywidualny! Potem wywiady i...
Arena.
Dedykacja: Kicia Micia, ponieważ
jako jedyna skomentowała poprzedni rozdział. Nie twierdzę, że jako jedyna go
przeczytała (na ten moment 332 wyświetlenia, więc skaczę z radości!), ale
naprawdę fajnie by było dostać jeszcze jakiś komentarz.
Nie wymagam tego od was, ale to
motywuje do pisania.
To żegnam was i to już tyle.
Okej
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz