5 grudnia 2015

Córka Wojny: Najdłuższy Epilog Świata cz. VI

Hej!
I znowu Córka Wojny, która według niektórych jest słabsza od głównego wątku bloga, ale za to pisze mi się ją jakoś lżej. A ten rozdział jakoś szczególnie mi się podoba, więc pomimo protestów niektórych ponownie go wstawiam.
Jak myślicie, kim jest dziewczyna z łazienki? Tak, zgadliście! To bohaterka mojego innego opowiadania!
Jaka ja jestem niesłowna…
Mam nadzieję, że rozdział spodoba wam się tak samo, jak mi się podobało jego pisanie.
Okej

҉ 

Trzy tygodnie później…

Pierwszy dzień wakacji jest zwykle najbardziej oczekiwanym i najbardziej lubianym dniem w roku.
Po pierwsze i najważniejsze: kończy się szkoła, co jest wystarczającym powodem do radości. Nie jest to jednak jedyny powód, dla którego dzieci uwielbiają tzw. Święte Dni. Wówczas mamy dziesięć razy więcej czasu niż nam potrzeba, więc życie jest o wiele przyjemniejsze. Nigdzie się nie spieszysz, a twoje życie opiera się wówczas głównie na odsypianiu roku szkolnego.
Tak w każdym razie myślałam, zanim trafiłam do Obozu Herosów.
Tego dnia z samego rana w obozie był hałas. Wszyscy uczestnicy sprzątali w domkach, krzątali się po obozie, pomagali w przygotowaniach do wieczornej zabawy, jak również uciekli do lasu i udawali, że zjadł ich jakiś potwór, aby wieczorem przybyć i oznajmić, że stoczyło się pełną bólu i cierpienia walkę, podczas gdy w rzeczywistości siedziało się na rozwalonej kłodzie, gadało z przyjaciółmi i pogryzało przemycone nielegalnie do obozu ciasteczka.
Spytacie się pewnie, o co tyle zamieszania.
Odpowiedź jest prosta. Tego dnia do obozu przyjeżdża ok. setka herosów, których trzeba powitać. Nie bez powodu nazywa się go Obozem Letnim.
Niestety nie uciekłam do lasu. Miałam nadzieję to zrobić, ale James i Ben dziś przyjeżdżali, więc nie zamierzałam być ostatnią, która ich przywita.
Szczerze żałuję tej decyzji.
Oliwer, będąc dzieciakiem Apolla, boga sztuki etc. dostał za zadanie stworzenie ogromnego napisu „Witamy z powrotem w domu!” a następnie zawieszenie go w jadani. Niestety, ale uznał, że jestem jedną z niewielu osób, które mają wolny czas, więc, powołując się na naszą przyjaźń, zmusił mnie do pomocy.
Z tego właśnie powodu siedziałam na ziemi i rękami (Hermesiątka uznały za niezwykle zabawne ukradzenie pędzli tego dnia) zamazywałam wolne pole wewnątrz kształtów, które według Oliwera miały być literami. Pragnę zauważyć, że sam się gdzieś ulotnił i zostawił mnie z tym samą. Właśnie zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście go lubię, kiedy przyniósł ciastka, przemycone pewnie przez któregoś z dzisiaj przybyłych herosów. Na jego widok zrobiło mi się dziwnie gorąco.
- Wiesz, że cię zabiję?
- Przyniosłem ciastka! – próbował się bronić.
- Zabiję i oskalpuję.
- Przyniosłem ciastka! – najwyraźniej nie mógł znaleźć bardziej sensownego argumentu.
- Zabiję, oskalpuję, zjem ciastka, a zwłoki spalę na dzisiejszym ognisku.
-…
- Czy ty zdajesz sobie sprawę, ile ja się nacierpiałam?! Zobacz! – wyciągnęłam w jego kierunku czerwone od farby ręce. – To krew poległych półbogów. Twoja też się  tu zaraz znajdzie!
- O nie! – krzyknął Oliwer z teatralną paniką w głosie. – I co ja teraz zrobię!? Chyba muszę cię pokonać!
 - Nie masz szans! – parsknęłam, po czym wstałam i odcisnęłam swoje dłonie na jego (niegdyś) białej koszulce. Chłopak wypuścił pudełko ciastek na matę, na której malowaliśmy, by nie pobrudzić trawy (nimfa, która się nią zajmowała, zagroziła, że poprosi Pana D., by nas zamienił w delfiny, jeżeli ją ubrudzimy), szybko się schylił i złapał butelkę niebieskiej farby, aby w razie potrzeby użyć jej jako broni. W tym samym momencie wpadłam na niego i zmusiłam do pozostania w leżącej pozycji. Siedząc na nim zaczęłam mówić:
- Ojej. Zobacz, mam farbę na rękach. Jak myślisz, gdzie jeszcze może się znaleźć?
- Na twojej twarzy! – odparł chłopak i ścisnął butelkę, której zawartość natychmiast znalazła się na mojej głowie.
- Przesadziłeś! – krzyknęłam przez śmiech i zaczęłam obsmarowywać mu włosy, policzki, czoło, nos oraz brodę tym, co mi na rękach jeszcze zostało. Niestety, nie było tego za dużo, więc musiałam zdjąć trochę ze swojej twarzy, aby dopełnić dzieła.
Kiedy oboje nareszcie wstaliśmy, ja z pręgą na buzi wyglądającą na barwy wojenne i Oliwer, który sprawiał wrażenie jakby właśnie przeżył połowiczną kąpiel w kotle fioletowej farby, zobaczyłam dwie postacie zbliżające się ku nam.
Z daleka rozpoznałam obie sylwetki. Ben i James wyglądali zupełnie tak samo, jak kiedy ich ostatnio widziałam. Dyskretnie zamaczając dłonie w niebieskim barwniku, który Oliwer na moje polecenie wcisnął mi do rąk, ruszyłam biegiem i w ich kierunku.
- Czeeeeść! – wydarłam się, lecąc z otwartymi ramionami.
- Stephen! Co u ciebie? – Ben najwyraźniej nie dostrzegł moich umorusanych dłoni. Wpadłam mu w objęcia i udając, że go klepię po przyjacielsku, rozprowadziłam całą farbę po jego plecach.
- Nic. – Kurde, w tym słowie zawarłam całe trzy tygodnie naszej rozłąki. Od tamtego czasu zdążyłam zostać pełnoprawną córką Aresa, jak również zyskać paru znajomych w obozie.
- Nic? – James najwyraźniej zrozumiał, że to blef. – Czy raczej: Nic, bo nie mam czasu ani chęci z wami o tym gadać, za dużo rzeczy się wydarzyło?
- Nic, w sensie: Zostałam uznana i mam paru kolegów, ale czuję się tutaj, jakbym nigdy nie była poza tym miejscem.
Od tyłu podszedł do mnie Oliwer.
- Hej! – krzyknął.
- Cześć… eee… kim ty jesteś?
Prawie zapomniałam, jak wygląda w tym momencie blondyn. Albo raczej niegdyś blondyn, bo w tym momencie raczej nie dało się tego o nim powiedzieć.
- Kurde, James, mnie nie poznajesz?
- Oliwer? Kto ci to, do cholery zrobił? Co ci się stało? – Ben mocno się przejął stanem kolegi.
Zaczęłam się śmiać. Boże, ta sytuacja jest taka absurdalna…
- Stoi przed wami.
- Stephen, co za idiota dał ci farby?
James i ta jego wiara w moje umiejętności.
- Hipotetycznie rzecz biorąc, to sama je sobie wzięłam, ale w rzeczywistości to osoba, która najbardziej ucierpiała namówiła mnie do tego.
- Oliwer? Odbiło ci?
- Nie. Tak. Nie wiem.
- Cholera, to dziecko trzeba zaprowadzić do psychiatryka – skomentowałam.
- Próbowaliśmy. Nie dał się.
Wszyscy zaczęliśmy się śmiać. Przez chwilę nie gadaliśmy o niczym konkretnym, ale zdołałam poruszyć temat, który zaprzątał moją głowę.
- Właśnie! – krzyknęłam. – James, Ben, jak miło, że się zgłosiliście!
Chłopcy wymienili przestraszone spojrzenia. Zawsze, gdy tak zaczynałam zdanie zapowiadała się praca.
- Nie bez powodu dali nam farby!
- Dokładnie. – pomimo swojej oczywistej tępoty, Oliwerowi udało się zrozumieć mój tok myślenia. O dziwo. – Miło, że zechcieliście nam pomóc w malowaniu napisu.
- My?
- Tak, wy!
- W sensie… ja i James?
- Widzicie tu jakichś innych wyów?
- Stephen, nie ma takiego słowa.
- Jak to nie ma, jak jest? Właśnie je wymyśliła. Co nie zmienia faktu, że macie podwinąć rękawy i łapać za butelki z farbą. – Oliwer, dobry chłopak, trzymał moją stronę.
- Trzeba było iść do lasu – mruknął Ben, wykonując polecenie blondyna.

Kiedy nareszcie skończyliśmy napis, ruszyłam do łazienek, chcąc zmyć z siebie całą farbę. Było tego jednak dużo, bo gdy Ben się zorientował, jak go obsmarowałam, wylał mi na stopy pozostałą resztkę (malowałam na bosaka, bo tak było wygodniej i istniało mniejsze ryzyko, że coś się nie zmyje). Siedziałam przed umywalką i myłam włosy (wszystkie kabiny prysznicowe były zajęte przez dziewczyny, chcące się odświeżyć przed dzisiejszym wieczorem), kiedy podeszła do mnie szatynka. Była całkiem ładna i miała piwne oczy. Wyglądała, jakby była w moim wieku, może trochę młodsza.
- Cześć – powiedziałam. Nie znałam jeszcze wszystkich, więc uznałam to za dobry początek rozmowy.
- Hej. Co robisz?
- Myję włosy. A ty?
- Stoję i myślę.
- O czym?
Uśmiechnęła się, jakby spodziewała się tego pytania.
- Dlaczego trawa w obozie nie jest sucha.
Posłałam jej nic nie rozumiejące spojrzenie.
- Słuchaj, jestem tu nowa. - szatynka najwyraźniej zjawiła się tu w podobnym czasie co ja.
- Ja też. W czym problem?
– Niedawno się dowiedziałam, że tutaj nigdy nie pada. W takim razie, jak to możliwe, że trawa się nie suszy?
- Może z takiego samego powodu, jak to, że nigdy nie pada.
- Ciekawy wniosek. Masz rację, skoro bogowie potrafią stworzyć pole siłowe, to czemu mieliby nie próbować wpływać na rośliny? Ale to nie zmienia faktu, że rośliny potrzebują wody do życia, więc ta magia może ją najwyżej do nich dostarczać.
- Skąd wiesz, że nie mogą jej po prostu tworzyć z niczego?
- Nie da się tak. Nawet Pan D. nie tworzy nic z powietrza, tylko to przywołuje. Jakby na całym świecie zabrakło dietetycznej Coli, to nie miałby czego pić i przerzuciłby się na Pepsi.
- Ciekawy pomysł. Jak myślisz, czy Pepsi mogłaby wysadzić całą Colę, by zdobyć takiego sojusznika? Pan D. wypija w ciągu roku pewnie najwięcej ze wszystkich klientów. A poza tym, byłaby to spoko reklama: „Masz dosyć zwykłych napoi? Dionizos też! Już dzisiaj przeszedł z wina na Pepsi, tylko i wyłącznie z powodu lepszego smaku!”
- Taaak. I to w ogóle nie byłaby wina tego, że wysadzili całą Colę. – Uśmiechnęła się piwnooka.
Obie się zaśmiałyśmy.
- Czyją jesteś córką? – spytała dziewczyna po chwili. – Albo nie. Nie mów. Sama zgadnę.
- Wiesz, że to może zmienić twój stosunek wobec mnie?
- Bzdura. Nigdy nie oceniam ludzi po pozorach ani pochodzeniu. Nawet po czynach z przeszłości. Liczy się tu i teraz. Ludzie są zmienni jak woda, więc bez sensu mieć takie podejście. Ale wracając do sprawy. Hermes?
- Nie.
- Apollo na pewno nie…
- Dlaczego? – krzyknęłam oburzona. Aż tak widać, że jestem beztalenciem?
- Bo ja jestem jego córką, a cię jeszcze nie widziałam. To co? Ares?
- Tak. I co, pójdziesz sobie teraz? Jestem przecież przerażającym dzieckiem Wojny.
- Zwłaszcza przerażającym. Jesteś w takim stopniu przerażająca, jak ja umiem strzelać z łuku.
- Ile razy byłaś na mistrzostwach? – spytałam żartobliwie.
- Trzy. Kiedy podczas trzecich posłałam strzałę w Chejrona zabrali mi łuk i wsadzili do malowania.
Przez chwilę stałam zdziwiona, zanim dotarły do mnie jej słowa.
- O nie, nie, nie! Jak śmiesz teraz przede mną stać? Cały dzisiejszy dzień spędziłam na  malowaniu piekielnego napisu, a ty mi mówisz, że jesteś utalentowana artystycznie. Jak myślisz, czemu myję włosy w umywalce, nie czekając na swoją kolej?
- Wiesz, dość dużo ludzi myje je codzienne, chcąc wyglądać schludnie. Ciebie to nie dotyczy?
- Och, zamknij się…
Obie się zaśmiałyśmy. Przez chwilę panowała cisza.
- Jak ty masz na imię? Zdałam sobie sprawę, że cię jeszcze nie zapytałam. Ja jestem Stephen.
- Imiona mają moc. Muszę ci ufać, by zdradzić moje.
- Ufasz mi.
Uśmiechnęła się.
- Wiem. Jestem Karen.
- Ładne imię.
- Twoje też.
- Serio? – spytałam sarkastycznie.
- Wszystko zależy od gustu lub jego braku. Ja uważam, że różnorodność jest najpiękniejszą rzeczą na świecie.
Ciekawe spojrzenie na świat, nie powiem.



P.s. A tutaj macie taki rysunek Ewei podczas wywiadów...

2 komentarze:

  1. Super, naprawdę fajnie. To chyba mój ulubiony rozdział drugiej części.
    Ben i James są fajni, Oli (mogę go tak nazywać?) też.
    Współczuję Stephen, bo jak kiedyś się wplątałam w bitwę na farby, to ubrania, które miałam na sobie były do wyrzucenia, a we włosach przez następny tydzień miałam kolorowe (głównie czarne, reszta się zmyła) pasemka.
    A ja nie kojarzę dziewczyny z łazienki. Powiesz kto to?
    Aga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za komentarz!
      Oliwera możesz nazywać jak chcesz, mnie jesdnak strasznie podoba się pełne brzmienie XD.
      BITWY NA FARBY RZĄDZĄ!
      Dziewczyna z łazienki to Karen z tego ( klik!) opowiadania. Tak trochę nawiązałam...
      Cieszę się, że się podobało!
      Okej

      Usuń