Hej!
I znowu Córka Wojny, która
według niektórych jest słabsza od głównego wątku bloga, ale za to pisze mi się
ją jakoś lżej. A ten rozdział jakoś szczególnie mi się podoba, więc pomimo protestów
niektórych ponownie go wstawiam.
Jak myślicie, kim jest dziewczyna
z łazienki? Tak, zgadliście! To bohaterka mojego innego opowiadania!
Jaka ja jestem niesłowna…
Mam nadzieję, że rozdział
spodoba wam się tak samo, jak mi się podobało jego pisanie.
Okej
Trzy tygodnie później…
Pierwszy dzień
wakacji jest zwykle najbardziej oczekiwanym i najbardziej lubianym dniem w
roku.
Po pierwsze i
najważniejsze: kończy się szkoła, co jest wystarczającym powodem do radości.
Nie jest to jednak jedyny powód, dla którego dzieci uwielbiają tzw. Święte Dni.
Wówczas mamy dziesięć razy więcej czasu niż nam potrzeba, więc życie jest o
wiele przyjemniejsze. Nigdzie się nie spieszysz, a twoje życie opiera się
wówczas głównie na odsypianiu roku szkolnego.
Tak w każdym
razie myślałam, zanim trafiłam do Obozu Herosów.
Tego dnia z
samego rana w obozie był hałas. Wszyscy uczestnicy sprzątali w domkach,
krzątali się po obozie, pomagali w przygotowaniach do wieczornej zabawy, jak
również uciekli do lasu i udawali, że zjadł ich jakiś potwór, aby wieczorem
przybyć i oznajmić, że stoczyło się pełną bólu i cierpienia walkę, podczas gdy
w rzeczywistości siedziało się na rozwalonej kłodzie, gadało z przyjaciółmi i
pogryzało przemycone nielegalnie do obozu ciasteczka.
Spytacie się
pewnie, o co tyle zamieszania.
Odpowiedź jest
prosta. Tego dnia do obozu przyjeżdża ok. setka herosów, których trzeba
powitać. Nie bez powodu nazywa się go Obozem Letnim.
Niestety nie
uciekłam do lasu. Miałam nadzieję to zrobić, ale James i Ben dziś przyjeżdżali,
więc nie zamierzałam być ostatnią, która ich przywita.
Szczerze
żałuję tej decyzji.
Oliwer, będąc
dzieciakiem Apolla, boga sztuki etc. dostał za zadanie stworzenie ogromnego
napisu „Witamy z powrotem w domu!” a następnie zawieszenie go w jadani.
Niestety, ale uznał, że jestem jedną z niewielu osób, które mają wolny czas,
więc, powołując się na naszą przyjaźń, zmusił mnie do pomocy.
Z tego właśnie
powodu siedziałam na ziemi i rękami (Hermesiątka uznały za niezwykle zabawne
ukradzenie pędzli tego dnia) zamazywałam wolne pole wewnątrz kształtów, które
według Oliwera miały być literami. Pragnę zauważyć, że sam się gdzieś ulotnił i
zostawił mnie z tym samą. Właśnie zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście go
lubię, kiedy przyniósł ciastka, przemycone pewnie przez któregoś z dzisiaj
przybyłych herosów. Na jego widok zrobiło mi się dziwnie gorąco.
- Wiesz, że
cię zabiję?
- Przyniosłem
ciastka! – próbował się bronić.
- Zabiję i oskalpuję.
- Przyniosłem
ciastka! – najwyraźniej nie mógł znaleźć bardziej sensownego argumentu.
- Zabiję,
oskalpuję, zjem ciastka, a zwłoki spalę na dzisiejszym ognisku.
-…
- Czy ty
zdajesz sobie sprawę, ile ja się nacierpiałam?! Zobacz! – wyciągnęłam w jego
kierunku czerwone od farby ręce. – To krew poległych półbogów. Twoja też
się tu zaraz znajdzie!
- O nie! –
krzyknął Oliwer z teatralną paniką w głosie. – I co ja teraz zrobię!? Chyba
muszę cię pokonać!
- Nie masz szans! – parsknęłam, po czym
wstałam i odcisnęłam swoje dłonie na jego (niegdyś) białej koszulce. Chłopak
wypuścił pudełko ciastek na matę, na której malowaliśmy, by nie pobrudzić trawy
(nimfa, która się nią zajmowała, zagroziła, że poprosi Pana D., by nas
zamienił w delfiny, jeżeli ją ubrudzimy), szybko się schylił i złapał butelkę
niebieskiej farby, aby w razie potrzeby użyć jej jako broni. W tym samym momencie
wpadłam na niego i zmusiłam do pozostania w leżącej pozycji. Siedząc na nim
zaczęłam mówić:
- Ojej.
Zobacz, mam farbę na rękach. Jak myślisz, gdzie jeszcze może się znaleźć?
- Na twojej
twarzy! – odparł chłopak i ścisnął butelkę, której zawartość natychmiast
znalazła się na mojej głowie.
-
Przesadziłeś! – krzyknęłam przez śmiech i zaczęłam obsmarowywać mu włosy,
policzki, czoło, nos oraz brodę tym, co mi na rękach jeszcze zostało. Niestety,
nie było tego za dużo, więc musiałam zdjąć trochę ze swojej twarzy, aby
dopełnić dzieła.
Kiedy oboje
nareszcie wstaliśmy, ja z pręgą na buzi wyglądającą na barwy wojenne i Oliwer,
który sprawiał wrażenie jakby właśnie przeżył połowiczną kąpiel w kotle
fioletowej farby, zobaczyłam dwie postacie zbliżające się ku nam.
Z daleka
rozpoznałam obie sylwetki. Ben i James wyglądali zupełnie tak samo, jak kiedy
ich ostatnio widziałam. Dyskretnie zamaczając dłonie w niebieskim barwniku,
który Oliwer na moje polecenie wcisnął mi do rąk, ruszyłam biegiem i w ich
kierunku.
- Czeeeeść! –
wydarłam się, lecąc z otwartymi ramionami.
- Stephen! Co
u ciebie? – Ben najwyraźniej nie dostrzegł moich umorusanych dłoni. Wpadłam mu
w objęcia i udając, że go klepię po przyjacielsku, rozprowadziłam całą farbę po
jego plecach.
- Nic. – Kurde,
w tym słowie zawarłam całe trzy tygodnie naszej rozłąki. Od tamtego czasu
zdążyłam zostać pełnoprawną córką Aresa, jak również zyskać paru znajomych w
obozie.
- Nic? – James
najwyraźniej zrozumiał, że to blef. – Czy raczej: Nic, bo nie mam czasu ani
chęci z wami o tym gadać, za dużo rzeczy się wydarzyło?
- Nic, w
sensie: Zostałam uznana i mam paru kolegów, ale czuję się tutaj, jakbym nigdy
nie była poza tym miejscem.
Od tyłu
podszedł do mnie Oliwer.
- Hej! –
krzyknął.
- Cześć… eee…
kim ty jesteś?
Prawie
zapomniałam, jak wygląda w tym momencie blondyn. Albo raczej niegdyś blondyn,
bo w tym momencie raczej nie dało się tego o nim powiedzieć.
- Kurde,
James, mnie nie poznajesz?
- Oliwer? Kto
ci to, do cholery zrobił? Co ci się stało? – Ben mocno się przejął stanem
kolegi.
Zaczęłam się
śmiać. Boże, ta sytuacja jest taka absurdalna…
- Stoi przed
wami.
- Stephen, co
za idiota dał ci farby?
James i ta
jego wiara w moje umiejętności.
-
Hipotetycznie rzecz biorąc, to sama je sobie wzięłam, ale w rzeczywistości to
osoba, która najbardziej ucierpiała namówiła mnie do tego.
- Oliwer?
Odbiło ci?
- Nie. Tak.
Nie wiem.
- Cholera, to
dziecko trzeba zaprowadzić do psychiatryka – skomentowałam.
-
Próbowaliśmy. Nie dał się.
Wszyscy
zaczęliśmy się śmiać. Przez chwilę nie gadaliśmy o niczym konkretnym, ale
zdołałam poruszyć temat, który zaprzątał moją głowę.
- Właśnie! –
krzyknęłam. – James, Ben, jak miło, że się zgłosiliście!
Chłopcy
wymienili przestraszone spojrzenia. Zawsze, gdy tak zaczynałam zdanie zapowiadała
się praca.
- Nie bez
powodu dali nam farby!
- Dokładnie. –
pomimo swojej oczywistej tępoty, Oliwerowi udało się zrozumieć mój tok myślenia.
O dziwo. – Miło, że zechcieliście nam pomóc w malowaniu napisu.
- My?
- Tak, wy!
- W sensie… ja
i James?
- Widzicie tu
jakichś innych wyów?
- Stephen, nie
ma takiego słowa.
- Jak to nie
ma, jak jest? Właśnie je wymyśliła. Co nie zmienia faktu, że macie podwinąć
rękawy i łapać za butelki z farbą. – Oliwer, dobry chłopak, trzymał moją
stronę.
- Trzeba było
iść do lasu – mruknął Ben, wykonując polecenie blondyna.
Kiedy
nareszcie skończyliśmy napis, ruszyłam do łazienek, chcąc zmyć z siebie całą
farbę. Było tego jednak dużo, bo gdy Ben się zorientował, jak go obsmarowałam,
wylał mi na stopy pozostałą resztkę (malowałam na bosaka, bo tak było wygodniej
i istniało mniejsze ryzyko, że coś się nie zmyje). Siedziałam przed umywalką i
myłam włosy (wszystkie kabiny prysznicowe były zajęte przez dziewczyny, chcące
się odświeżyć przed dzisiejszym wieczorem), kiedy podeszła do mnie szatynka.
Była całkiem ładna i miała piwne oczy. Wyglądała, jakby była w moim wieku, może
trochę młodsza.
- Cześć –
powiedziałam. Nie znałam jeszcze wszystkich, więc uznałam to za dobry początek
rozmowy.
- Hej. Co
robisz?
- Myję włosy.
A ty?
- Stoję i
myślę.
- O czym?
Uśmiechnęła
się, jakby spodziewała się tego pytania.
- Dlaczego
trawa w obozie nie jest sucha.
Posłałam jej
nic nie rozumiejące spojrzenie.
- Słuchaj,
jestem tu nowa. - szatynka najwyraźniej zjawiła się tu w podobnym czasie co ja.
- Ja też. W
czym problem?
– Niedawno się
dowiedziałam, że tutaj nigdy nie pada. W takim razie, jak to możliwe, że trawa
się nie suszy?
- Może z
takiego samego powodu, jak to, że nigdy nie pada.
- Ciekawy
wniosek. Masz rację, skoro bogowie potrafią stworzyć pole siłowe, to czemu
mieliby nie próbować wpływać na rośliny? Ale to nie zmienia faktu, że rośliny
potrzebują wody do życia, więc ta magia może ją najwyżej do nich dostarczać.
- Skąd wiesz,
że nie mogą jej po prostu tworzyć z niczego?
- Nie da się
tak. Nawet Pan D. nie tworzy nic z powietrza, tylko to przywołuje. Jakby na
całym świecie zabrakło dietetycznej Coli, to nie miałby czego pić i
przerzuciłby się na Pepsi.
- Ciekawy
pomysł. Jak myślisz, czy Pepsi mogłaby wysadzić całą Colę, by zdobyć takiego
sojusznika? Pan D. wypija w ciągu roku pewnie najwięcej ze wszystkich klientów.
A poza tym, byłaby to spoko reklama: „Masz dosyć zwykłych napoi? Dionizos też!
Już dzisiaj przeszedł z wina na Pepsi, tylko i wyłącznie z powodu lepszego
smaku!”
- Taaak. I to
w ogóle nie byłaby wina tego, że wysadzili całą Colę. – Uśmiechnęła się
piwnooka.
Obie się
zaśmiałyśmy.
- Czyją jesteś
córką? – spytała dziewczyna po chwili. – Albo nie. Nie mów. Sama zgadnę.
- Wiesz, że to
może zmienić twój stosunek wobec mnie?
- Bzdura.
Nigdy nie oceniam ludzi po pozorach ani pochodzeniu. Nawet po czynach z
przeszłości. Liczy się tu i teraz. Ludzie są zmienni jak woda, więc bez sensu
mieć takie podejście. Ale wracając do sprawy. Hermes?
- Nie.
- Apollo na
pewno nie…
- Dlaczego? –
krzyknęłam oburzona. Aż tak widać, że jestem beztalenciem?
- Bo ja jestem
jego córką, a cię jeszcze nie widziałam. To co? Ares?
- Tak. I co,
pójdziesz sobie teraz? Jestem przecież przerażającym dzieckiem Wojny.
- Zwłaszcza
przerażającym. Jesteś w takim stopniu przerażająca, jak ja umiem strzelać z
łuku.
- Ile razy
byłaś na mistrzostwach? – spytałam żartobliwie.
- Trzy. Kiedy
podczas trzecich posłałam strzałę w Chejrona zabrali mi łuk i wsadzili do
malowania.
Przez chwilę
stałam zdziwiona, zanim dotarły do mnie jej słowa.
- O nie, nie,
nie! Jak śmiesz teraz przede mną stać? Cały dzisiejszy dzień spędziłam na malowaniu piekielnego napisu, a ty mi mówisz,
że jesteś utalentowana artystycznie. Jak myślisz, czemu myję włosy w umywalce,
nie czekając na swoją kolej?
- Wiesz, dość
dużo ludzi myje je codzienne, chcąc wyglądać schludnie. Ciebie to nie dotyczy?
- Och, zamknij
się…
Obie się
zaśmiałyśmy. Przez chwilę panowała cisza.
- Jak ty masz
na imię? Zdałam sobie sprawę, że cię jeszcze nie zapytałam. Ja jestem Stephen.
- Imiona mają
moc. Muszę ci ufać, by zdradzić moje.
- Ufasz mi.
Uśmiechnęła się.
- Wiem. Jestem
Karen.
- Ładne imię.
- Twoje też.
- Serio? –
spytałam sarkastycznie.
- Wszystko
zależy od gustu lub jego braku. Ja uważam, że różnorodność jest najpiękniejszą
rzeczą na świecie.
Super, naprawdę fajnie. To chyba mój ulubiony rozdział drugiej części.
OdpowiedzUsuńBen i James są fajni, Oli (mogę go tak nazywać?) też.
Współczuję Stephen, bo jak kiedyś się wplątałam w bitwę na farby, to ubrania, które miałam na sobie były do wyrzucenia, a we włosach przez następny tydzień miałam kolorowe (głównie czarne, reszta się zmyła) pasemka.
A ja nie kojarzę dziewczyny z łazienki. Powiesz kto to?
Aga
Dzięki za komentarz!
UsuńOliwera możesz nazywać jak chcesz, mnie jesdnak strasznie podoba się pełne brzmienie XD.
BITWY NA FARBY RZĄDZĄ!
Dziewczyna z łazienki to Karen z tego ( klik!) opowiadania. Tak trochę nawiązałam...
Cieszę się, że się podobało!
Okej