19 grudnia 2015

Rozdział 17. TEN dzień

Cześć!
Tym razem notka na górze.
Czemu?
Arena!
Słyszeliście? Dotrwałam!
I zacznie się dziać!
Poza tym jestem w trakcie umierania na jakieś nienazwane przeziębienie. Leżę w łóżku i nie wstaję, bo moje nogi (i zresztą wszystko inne) odmawiają posłuszeństwa. Mówię to tylko po to, że gdybyście jakimś dziwnym trafem odnaleźli rażące błędy, to nie moja wina – moja mózgownica umiera.
No, to kończę, a rozdział dedykuję Adze.
Okej                                                                      

P.s. Co byście powiedzieli na jakieś świąteczne opko?
҉

Stuk, stuk, stuk!
Rozpoznaję to pukanie. Mera. Nie mam problemów z pamięcią. Wiem, jaki jest dziś dzień. Nie, to nawet w najmniejszym stopniu nie jest dla mnie trudne rozpoznanie go.
Arena.
Idę do łazienki. Myję zęby, przepłukuję twarz. Płakałam przez sen. Jestem absolutnie pewna. Czeszę krótkie włosy szczotką. Boli mnie głowa. Ale, kogo by nie bolała?!
 „Wszyscy jesteśmy ludźmi, choćbyśmy bardzo się starali ich nie przypominać.” Czytam z notatnika schodząc na śniadanie. Ze Złotomyślnika. Tak, to dobra nazwa. 
Patrzę na Merę. Tak, trudno uwierzyć, że jest człowiekiem. Zwłaszcza teraz, kiedy kąciki ust ma wysoko podniesione ukazując białe zęby. Wkładam Złotomyślnik do kieszeni bluzy. Ubrałam się na czarno. Już jestem w żałobie po dzisiaj poległych. Po sobie. Usiadłam na krześle i przysunęłam do stołu robiąc dużo hałasu. Nałożyłam sobie jajko sadzone. Wzięłam kromkę chleba. Próbowałam zdjąć żółtko z białka, nie niszcząc go przy tym. Bardzo głupie zajęcie, ale miałam wrażenie, że dzięki niemu jestem na czymś skoncentrowana i nie wybuchnę płaczem. Zjadłam trzy takie grzanki, pomimo narastającej guli w gardle. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że to może być mój ostatni posiłek. Wypiłam herbatę i poprosiłam o koktajl. Obietnic trzeba dotrzymywać.
Spojrzałam na Vina znad talerza. Był ponury i też dłubał w swoim jedzeniu. Podniósł wzrok i nasze spojrzenia się spotkały. Uniosłam kąciki ust. Nadal mu pomogę. Pomogę wszystkim. Obietnicę trzeba dotrzymać.
Śniadanie minęło stanowczo za szybko.
Wolałabym, aby trwało wieczność.
I wtedy nigdy nie musiałabym iść na arenę.
Nigdy.
Ale teraz muszę.
Muszę zginąć.
Dla pokoju.
Dla jego złudzenia.
Na drżących nogach podeszłam do windy. Oriane poszła za nami, milcząca jak głaz. Nikt się nie odzywał. Mera długim paznokciem wcisnęła przycisk z wymalowaną 13. Winda ruszyła w górę. Po drodze parę razy się zatrzymywała, by wpuścić do siebie kolejnych trybutów z mentorami i koordynatorami. Czułam się, jakbym miała zwymiotować, a oddech przyspieszył. Weszli trybuci z dziewiątki. 
Jacob stanął tuż obok mnie. Drżał. Zamknęłam oczy. Nie tylko on. Miałam wrażenie, że od tego wszystkiego winda drży. Łza mi poleciałam po policzku, wiedząc, że połowa z nas może zginąć za godzinę. W tym ja. Mimowolnie odszukałam jego rękę i mocno ją ścisnęłam. Odwzajemnił uścisk.
Znaleźliśmy się na dachu, gdzie czekały dwa poduszkowce i jedna strażniczka pokoju. Do jednego mieli wsiąść osoby z parzystych dystryktów, a do drugiego - nieparzystych. Odwróciłam się twarzą do Oriane. Zdobyła się na ponury uśmiech. Też spróbowałam, ale moje wargi odmówiły posłuszeństwa.
- Pa. Nie jadę z wami. Tam są wasi styliści, przygotują was. Powodzenia.
Odruchowo się do niej przytuliłam, przy okazji wycierając zbłąkaną łzę o jeden z jej czarnych szali.
- Powodzenia. – wyszeptała mi jeszcze do ucha.
Strażniczka powiedziała, żebyśmy się pospieszyli. Puściłam mentorkę i odwróciłam się do poduszkowca. Z Merą nie chciałam się żegnać, bo ona inaczej to wszystko widzi. Podeszłam powoli do statku, nie odwracając się w stronę kobiet. Nie wiem dlaczego. Może dlatego, że nie cierpię pożegnań.
Usiadłam w wygodnym fotelu wewnątrz poduszkowca i zapięłam pasy. Zamknęłam oczy i spróbowałam oddychać normalnie.
Wdech.
Zaraz zginę.
Wydech.
Trudno.
Wdech.
Nie, nie trudno.
Wydech.
Nie chcę umierać.
Wdech.
Tak, to prawda.              
Wydech.
Nie umrę. Zginę. To co innego.
Otworzyłam oczy. Drzwi do poduszkowca zamykały się. Przeleciało mi przez myśl, że to moja pierwsza podróż w powietrzu. I ostatnia. Poczułam, jak statek się unosi. Spróbuj myśleć o czymś innym. O czym? Choćby o tym, o czym mam myśleć.
Jak się czują teraz rodzice? Pewnie już siedzą przed telewizorem i czekają, kiedy się włączy ukazując początek „spektaklu”. Muszą zobaczyć, czy sobie radzę. Że sobie radzę. Dla nich nie zginę przy rogu. 
Tylko dla nich.
Poczułam na ramieniu dotyk. Gwałtownie otworzyłam oczy i zwróciłam się w tamtym kierunku. Mona. Dziewczyna z piątki. Powoli zdejmuję jej dłoń z ramienia i mocno ją przytrzymuję. Ale nie jestem w stanie pocieszająco się uśmiechnąć.
Słyszę rozmowy zawodowców. Rozmawiają, jak gdyby nigdy nic. Na szczęście są tu tylko ci z jedynki. Ale głos Very nieznacznie drżał. Ona też się bała...
Podchodzi do niej kobieta z ogromną strzykawką i prosi o podanie ręki. Przy okazji mówi głośno wszystkim, że teraz wszczepią nam nadajnik. Po prostu pięknie. Nie dość, że mamy się zabijać, to jeszcze mamy mieć jakieś coś w przedramieniu. Pięknie.
Jednak kiedy podchodzi do mnie nie protestuję. Moje ciało przeszywa chwilowy ból, który znika po sekundzie. Kiedy kobieta odchodzi oglądam miejsce, w które wbiła się igła. Ściskam je chwilę. Wyczuwam coś kwadratowego, ale nie jestem w stanie tego zobaczyć. 
Dreszcz mi przechodzi po plecach.
Statek zaczyna się obniżać. Wstrzymuję oddech. O nie, o nie, o nie. Proszę, tylko nie koniec. Albo początek.
Opuszczam statek na chwiejących się nogach. Ponownie próbuję uspokoić oddech. Zaczynam skubać ubranie by zrobić coś z rękami. Tak mnie pochłania to zajęcie, że przez przypadek wpadam na Vina. Chłopak łapie mnie mocno, prawie zgniatając klatkę piersiową.
- Będzie dobrze. Życzę ci powodzenia. – mówi drżącym głosem. Ściskam go mocno, gestem życząc tego samego. On pewnie w myślach dodaje „póki jeszcze nie chcesz mnie zabić.” Nigdy nie będę chciała. O to nie musi się martwić.
Podążam za jednym ze strażników krętymi korytarzami. Pewnie jestem pod areną. Tam na górze jest mój „grób”. Niedługo się nawet dowiem, jak wygląda.
Stajemy przed drzwiami, które strażnik mi otwiera, gestem zapraszając do środka. Wchodzę do małego pomieszczenia z kanapą, stolikiem i windą w kształcie rury na podwyższeniu. Na kanapie siedzi Velvet. Mężczyzna trzyma dużą paczkę. Mówi, abym włożyła na siebie rzeczy, które są w środku, ręką wskazując na stojący w kącie parawan.
Otwieram pakunek. W środku znajduję czarne, wojskowe buty, wyglądające na pasujące do każdej sytuacji, czarną bluzkę na ramiączka, zieloną ocieplaną, nieprzemakalną kurtkę, miękką bieliznę, skarpety, też wyglądające na każdą okazję i spodnie w moro, które mają suwaki w niektórych miejscach nogawek. Po krótkich oględzinach, zdałam sobie sprawę, że dzięki nim mogę je skrócić albo do trzech czwartych albo na szorty. Wywnioskowałam, że ten strój odpowiada zmiennej temperaturze. Czyli mam przechlapane. Kolejna łza popłynęła mi po policzku. Ostatnia. To twoja ostatnia łza. Bądź twarda. Zachowaj zimną krew, nawet w trudnych sytuacjach. Zwłaszcza w trudnych sytuacjach.
Otarłam ją. Koniec. Mózgownica ma racje. Na łzy będzie jeszcze czas. Chyba. Teraz go nie mam. Nie mam po co płakać. Jak zginę, to zginę, wpływu na to nie mam. Ale mogę nie marnować sił na coś takiego jak produkcja słonej wody.
Wyszłam zza parawanu. Ubranie leżało niewiarygodnie dobrze. Jakby je szyli na mnie. Nie na moją miarę, tylko jakbym tam stała i było szyte na mnie. Nie kazali mi jeszcze iść do rury, więc ignorując Velveta zaczęłam się rozciągać. Po pierwsze dlatego, że jeśli przeżyję rzeź, pewnie następną połowę tego dnia spędzę na wysiłku fizycznym, więc mi to bardzo pomoże, a po drugie dlatego, bym po prostu miała co robić. Jakbym siedziała to już bym się załamała nerwowo. Jednak to nie przeszkadzało mojemu sercu bić tak szybko, jak biega maratończyk.
Skłon, wyprost.
Za chwilę, to już za chwilę.
Skłon, wyprost.
Nie wytrzymam.
Głowa w lewo, głowa w prawo.
Uspokój się. Wdech, wydech.
Głowa w przód, głowa w tył.
Jestem spokojna, tylko… boję się.
Krążenia głowy.
Nie masz czego. Śmierć nie jest zła.
Agrafka.
Nie boję się śmierci. Boję się cierpienia. I… nieznanego.
Syrenka.
I nie dotrzymania obietnicy.
Mostek.
Jakiej obietnicy?
Point, flex.
Danej ojcu, mnie i innym trybutom.
- Każdy trybut ma się znaleźć w windzie w ciągu najbliższych dziesięciu sekund. – usłyszałam kobiecy głos, który od razu rozpoczął odliczanie. Serce zabiło mi mocniej, a brzuch zaczął się skręcać. Zaczęłam spazmatycznie oddychać. Uspokój się. Wdech, wydech.
Już chciałam podejść do windy, kiedy przypomniałam sobie o Velvecie. Zawróciłam. Mocno go przytuliłam, dziękując tym samym za wszystko co dla mnie zrobił.
- Do widzenia. I życzę powodzenia. – słowa pożegnania zrymowały mu się i poprowadził mnie do windy. Już miałam wsiąść, kiedy przypomniałam sobie o Złotomyślniku. Jak najszybciej znalazłam się przy moich ubraniach i wyciągnęłam go z kieszeni bluzy. Weszłam do windy kiedy już się zaczynała zamykać. Przez szkło pomachałam mojemu styliście. Zamknęłam oczy i ponownie uspokoiłam oddech. Bardzo prawdopodobne, że początkowo światło mnie oślepi, dlatego oczy zostawiłam zamknięte. Włożyłam Złotomyślnik do kieszeni spodni, którą zasunęłam bojąc się, że mógłby mi wypaść. Winda ruszyła w górę. Zacisnęłam dłonie wbijając sobie tym samym paznokcie w środek dłoni.
Jechałam dłużej niż przepuszczałam. Wiedziałam, że na początku byliśmy pod ziemią. Powinnam minąć piętro, może dwa. Tymczasem jechałam i jechałam, wydawało się, że cztery piętra. Na chwilę uchyliłam powieki i spojrzałam w górę. Sufit. Szklane ściany, ale sufit nie, oczywiście. Ponownie zamknęłam oczy wiedząc, że to może pomóc w nagłym oświetleniu.
W pewnym momencie poczułam, że moja głowa jest już na świeżym powietrzu. Momentalnie otworzyłam oczy. Zanim jeszcze cokolwiek zobaczyłam, już wiedziałam, gdzie jestem. Las. Znałam jego zapach. Znałam go z dzieciństwa. Był moim ulubionym zapachem. 
Chociaż miałam wrażenie, że ten był trochę inny.
Światło i tak by mnie nie oślepiło. Niebo było zachmurzone, zakrywając rażące słońce. Choć, czy to na pewno słońce kryło się za chmurami? Mogła to być jakaś jego atrapa, stworzona na potrzeby Kapitolu, jego areny.
Znajdowałam się w lesie, dziwnym, jak wcześniej się zorientowałam. Drzewa były jakby w skali 3:1. Przy nich miałam wrażenie, że się skurczyłam. Las ciągnął się po horyzont w każdą stronę.
Skąd wiedziałam? Otóż, ja również znajdywałam się na drzewie. Albo na metalowo-jakimś słupie bez gałęzi, co chyba nie było dziwne, biorąc pod uwagę, że był słupem. Podesty były większe niż zazwyczaj, co albo potwierdzało moją teorię, że się zmniejszyliśmy, albo dla bezpieczeństwa, by wszyscy trybuci nie spadli na samym początku. Nie byłoby wówczas tej krwawej jatki, którą Kapitol tak kocha. Jakby wszyscy wybuchli straciliby tę przyjemność.
Słupy były ustawione wokół dużej polany w równych odstępach od siebie i od Rogu. Był on złotą budowlą w kształcie Kornukopii, z wejściami z dwóch stron. Stał bokiem do mnie. Pech. Wysypywały się z niego różne przedmioty jak z oryginalnej wersji wysypywało się jedzenie. Wokół złotej budowli porozrzucane były przydatne rzeczy. Im bliżej słupów, tym bardziej były one błahe. Dostrzegłam nawet solniczkę. Ale im bliżej złotego „budynku” tym więcej były one warte. W środku była zabójcza broń. Spojrzałam na tablicę odliczającą czas.
30 sekund.
W małej odległości od Rogu leżał zielony plecak w wojskowe moro. Był wielkości dwóch małych, szkolnych plecaków, ale wypchany był tak, że widziałam to nawet z takiej odległości. Mógł zawierać rzeczy warte ryzyka. Wzięłam go na cel. Może niebezpiecznie jest tak się zbliżać do Rogu, ale jak mam tu zginąć, to przynajmniej chcę mieć jakiś powód.
20 sekund.
Jeszcze raz się rozejrzałam. Obok mnie, na prawo, stała Kinney, dziewczyna z czwórki. I znów pech. Żeby się nie odezwał w bardziej decydującym momencie. Po drugiej stronie stał Vaio. Chłopak miał długie nogi, więc muszę mieć nadzieję, że oboje nie potrafią się dobrze wspinać.
10 sekund.
Kucnęłam. Będę miała bliżej dołu, kiedy się zacznie szaleńcze schodzenie. Wzięłam głęboki oddech i spojrzałam się w dół. W myślach nadal odliczałam, ile mi zostało. Ostatnie krążenie barkami i wygięcie palców.
1 sekunda.
Gong.
Z naszych "drzew" wyrosły momentalnie gałęzie. Zaczęłam schodzić jeszcze zanim się całkowicie pojawiły. Szybko, szybko. Ręce mi trochę drżały. Ostatni metr skoczyłam i miękko wylądowałam na ziemi, gdyż wojskowe buty stłumiły upadek. Od razu zaczęłam bieg, po pierwsze, by nie stracić równowagi po skoku,  po drugie każda sekunda jest na wagę życia. Adrenalina buzowała mi w żyłach. Biegłam szybciej, niż potrafiłam w normalnych sytuacjach. Kątem oka dostrzegłam Kinney, schodzącą z drzewa. Szybciej, szybciej, szybciej.
Złapałam szelkę wybranego wcześniej plecaka i od razu zaczęłam biec w drugą stronę. Przeceniłam niestety mój uchwyt. Szelka wyślizgnęła mi się z dłoni. Siłą rozpędu przebiegłam jeszcze krok i zawróciłam. Ponownie chwyciłam plecak, tym razem od razu zarzucając sobie go na ramiona. Był ciężki, ale nie za bardzo. To chyba dobry znak. Ponownie zwróciłam się w kierunku lasu. Biegłam najszybciej jak potrafiłam.
Zanim jeszcze to się stało wiedziałam, że mam zły dzień.
W pewnym momencie lewa noga o coś zahaczyła. Nie wiem o co. W ułamku sekundy wiedziałam, że sytuacja jest beznadziejna. W locie słyszałam krew szumiącą mi w uszach. Nawet nie zdążyłam wyciągnąć przed siebie rąk, by zamortyzować upadek. Zaryłam twarzą w trawę pokrywającą polanę.
Pierwsi Zawodowcy dostali się do rogu. Pierwsze krzyki przerwały trwającą dotąd ciszę.
Usłyszałam drący się materiał. Po chwili poczułam lekkie ukłucie na plecach. Jakby ktoś mnie ukłuł mnie szpilką. Nie miałam pojęcia, co się stało.
Słyszałam krzyki, a na polanie zapanował chaos. Jeśli oni już mają broń, lepiej nie wstawać i nie uciekać. Rozluźniłam mięśnie. Za późno. Już nie żyję.
Już nie żyję. Już nie żyję… chwila, a może to ma sens? Rzeź już się zaczęła. Na razie nie dobrze uciekać, bo oberwę włócznią, albo czymś takim. Jednak zawodowcy nie widzą, czy ich „koledzy” zabili tego kogoś, czy nie. Panuje chaos. Mogę poudawać martwą. Jeżeli szczęście mi dopisze, nikt nie sprawdzi, czy żyję.
Znieruchomiałam. Zamknęłam oczy, ale nie wywaliłam języka. To demaskuje każdego udawanego „trupa”. Ciągle słyszałam śmiech i okrzyki bólu. Po jakimś czasie wszystko ucichło. Nadal leżałam nieruchomo. Czułam zapach krwi. Rzeź się kończy, a ostatnie „niedobitki” uciekają do lasu. Zostały już tylko trupy. Jednak nadal nie słyszałam wybuchów armaty, świadczących o końcu. Organizatorzy chcieli wiedzieć, czy przeżyję. Muszę im udowodnić, że tak.
- Hej, może sprawdzimy, czy żyją? – usłyszałam kobiecy głos.
҉



5 komentarzy:

  1. NARESZCIE arena! :D
    Czekałam na tę chwilę <3 Ja już sama na swoim blogu nie mogę doszczekać się tego momentu, kiedy będę mogła w końcu pisać o dziejach na śnieżnej arenie ^^
    Rozumiem twój ból braku komentarzy, sama przez to przechodzę ;-; Ale głowa do góry ^^ Ja napisałam ten komek, Ty mi na niego odpowiesz i będziesz miała już DWA komentarze xd
    A jeśli ja odpowiem Ci na komentarz w którym odpowiadasz mi? A jeśli wtedy Ty odpowiesz mi na komentarz w którym odpowiadasz na komentarz w którym ja odpowiadam na Twój komentarz w którym odpowiadasz na mój pierwszy komentarz? ^^
    Czy to nie będzie o wiele więcej komentarzy? X'DDD
    Trzymam kciuki za twoją bohaterkę, która najwidoczniej wpakowała się w niezłe bagno ;-; Ale na pewno przeżyje, prawda? ;----;
    Hej, wrzucaj mi tu posta, TERAZ!
    :^
    ~Imomoril

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sprawiłaś, ze na mojej twarzy pojawił się ogromny uśmiech. Jestem naprawdę szczęśliwa.
      Strasznie ci dziękuję za komentarz, bałam się, że nikt tego nie czyta (co z tego, że dziś zanotowano ok. 90 wyświetleń?).
      Połapanie się w twoim wywodzie o komentarzach było nie lada wyzwaniem, ale świętuję zwycięstwo nad twoją pokrętną logiką XD.
      Tsssa... Niezłe bagno to dobre określenie. "nie no, tylko leżę sobie i udaję trupa, a trupem zaraz będę" XD.
      Jeszcze raz dziękuję za komentarz, sprawiłaś mi tym ogromną radość (wspomniałam już o tym?).
      Następny post w gwiazdkę, ale raczej rano, by nie odrywać ludzi od jakże ciekawej kolacji w towarzystwie rodziny. Post będzie trochę inny (ehem*...igrzyska Oriane...Ehem), ale mam nadzieję, że ci się spodoba.
      Okej
      *Nieudolna próba naśladowania kaszlu

      Usuń
    2. Hehehe (mistrzyni komentarzu B'))
      Dziewięćdziesiąt wysi na dzień i zero komentarzy?! Ojj nieładnie, czytelnicy. Wstydzić się. NAŁ!
      Pfft, moja logika tak trudna. Wow.
      Logiczność w komentarzach. Wow. Pieseł taki logiczny. Wow.
      No cóż, jakbym to była ja, to umarłabym ze strachu jeszcze przed dotarciem zawodowców do mnie. Takie życie (lub nieżycie w jej sytuacji)
      W gwiazdkę?! Ja nie chcę w gwiazdkę, ja chcę TERAZ ;-;
      Wełny życzę i rozdziału przedgwiazdkowego najlepiej.
      ~Logiczna Imomoril.

      Wow.

      Usuń
    3. Logika czytelników jest gorsza od twojej...
      Ogarniasz że 138 (!) Wejść?
      No niby święto.
      Niby.
      Komentujesz tylko ty...
      Oj nie martw się, gwiazdka już niedługo, a ja wam taki prezencik zrobię...
      ~Okej (chcęca dodać rozdział, ale ten diabełek przy uchu mamrocze jej, że jeszcze nie teraz...)

      Usuń
  2. Po pierwsze, bardzo ładny wygląd bloga :) Prosty i przejrzysty - tak jak lubię.
    Po drugie, nie za bardzo wiem, kto jest kim i jaki cel ma główna bohaterka, i co to za obietnica, bo nie czytałam poprzednich rozdziałów, ale wydaje mi się, że to bardzo fajne opowiadanie :)
    Podoba mi się, jak opisujesz myśli bohaterki - to, że sama sobie odpowiada na pytania, że w jej umyśle jest dużo sprzeczności.
    A poza tym to, jak opisałaś płakanie jako "produkcję słonej wody", było po prostu świetne :D Dobrze powiedziane!
    Być może jeszcze wpadnę, żeby zobaczyć, co się stanie z bohaterką :)
    Wesołych świąt, szczęśliwego Nowego Roku, zabawowego Sylwestra, no i wielu czytelników, którzy komentują rozdziały ;)

    Pozdrawiam,
    lapidarna.

    OdpowiedzUsuń