Parę minut później, kiedy szłam już
wolnym krokiem i za nic nie chciało mi się biec, doszłam do trzech wniosków:
a)
Chyba mam schizofrenię (nie! nie masz!),
b)
Jestem dziwna, bo uciekłam przed ranną, leżącą i zmęczoną
nastolatką, która dodatkowo spała.
c)
Ten las jest młody, ma najwyżej rok, ponieważ ściółka nie
pokrywa ziemi i gdzieniegdzie widać zielone plamy trawy. Nie widziałam mchu,
zazwyczaj pokrywającego tereny lasu i gnijące liście nie użyźniały gleby. Przez
to na początku wydawało mi się, że ten las ma dziwny zapach, inny, niż się
przyzwyczaiłam. To wszystko oznacza, że las ten został wyhodowany
nienaturalnie, za sprawą jakiś nowoczesnych nawozów dostępnych w Kapitolu, co
wyjaśniało również wielkość i różnorodność drzew, które nie są zmiechami, tylko
zmodyfikowanymi genetycznie roślinami.
To
ostatnie zanotowałam najpierw podświadomie, jednak zdecydowanie mnie to
uspokoiło. Oczywiście zmiechy to zmodyfikowane genetycznie organizmy, jednak
naukowe nazwy wydają się być czymś zupełnie innym niż są. Czyli wbrew pozorom
takie dziwactwa uspokajają. Albo to ja jestem dziwna.
Muszę
to dopisać do listy.
Najdziwniejsze
jest to, że przed wejściem na arenę bałam się, że będzie tu dużo krwi i ciągła
nawalanka. A jak do tej pory to jedynie będąc przy rogu obfitości widziałam
śmierć (i to nie do końca, leżąc twarzą w kierunku ziemi i wąchając jakże
zieloną trawę). A pojedynczego trybuta widziałam śpiącego i rannego.
Czyli
wbrew wszelkim pozorom nie jest tak źle.
Albo
nie. Źle jest. Ale mogło być gorzej.
Ciekawe,
gdzie są pozostali. Czy uciekli daleko? Czy umierają? Czy było im w nocy zimno,
tak jak mnie?
A może natknę się na nich za następnym drzewem?
Momentalnie
zwolniłam. Całkowicie o tym zapomniałam. Rozejrzałam się dookoła, próbując
stwierdzić, czy nikt się nie zbliża.
Nic
nie zobaczyłam.
Więc
poszłam dalej.
I
tak, i tak ktoś mógł mnie zaatakować, czy bym stała, czy szła. Ważne, by nie
tracić czujności, której zanik miałam w trakcie ucieczki przed Abbą.
Jaki
mógłby być mój następny ruch? Bez sensu byłoby krążyć dookoła Rogu Obfitości.
Po pierwsze grozi to zmęczeniem, a lepiej być w każdej chwili gotowym do
ucieczki. A po drugie… no cóż, niekoniecznie miałam na to ochotę. Po prostu.
Czyli
najlepiej byłoby wleźć na drzewo i tam coś porobić.
Pytanie
brzmi tylko: co?
Nigdy
nie sadziłam, że mogłabym się nudzić na arenie.
A jednak.
Siedząc na gałęzi i
przeglądając zawartość mojego plecaka nie miałam pojęcia, czym się zająć.
Niby
miałam druty i włóczkę, ale, będąc szczerą, niekoniecznie potrafiłam się nimi
posługiwać. Nie umiałam zrobić prostego szalika, a co dopiero porządnego swetra
czy czegoś w ten deseń.
Czyli
byłam skazana na gapienie się w sztuczne chmury.
Bosko.
Po
pół godziny przypatrywania się niebu uznałam, że nic nie stoi mi na
przeszkodzie samobójstwa. Tylko co wtedy powiedziałby tata?
To
nie wchodziło w grę.
Ponownie
wyciągnęłam z plecaka wełnę. Była gruba i zielona. Od samego trzymania jej w
dłoniach zrobiło mi się ciepło. Tylko na co mi kłębki?
Było
oczywistym, że organizatorzy drwią sobie ze mnie. Wyobraziłam sobie ich miny
„Wypuszczamy was na arenę, na której macie się nawzajem pozabijać. Macie wełnę.
Z pewnością wam się przyda.” Super, nie?
Wprost CUDOWNIE.
Najgorsze
ze wszystkiego było to, że te przedmioty przypominały mi mamę. Co wieczór
wyjmowała kłębki i zaczynała robić swetry, czapki, rękawiczki, które na
następny dzień oddawała biednym. Takim sposobem omijała zakazy Snowa, który
jasno powiedział, iż nie życzy sobie podarunków z pieniędzy. Siadałam wówczas
na oparciu fotela i przyglądałam się jej ruchom, a ona opowiadała mi historie,
nieustannie ruszając palcami.
Próbowałam
sobie przypomnieć, jak to robiła, bezwiednie próbując naśladować jej ruchy u
mnie. Owinęłam jeden z drutów kawałkiem wełny, który natychmiast spadł. Potem
próbowałam wiązać go jakoś, ale za każdym razem moje wysiłki dawały ten sam
efekt.
Czyli
jedno wielkie nic.
Zdenerwowana
próbowałam robić to tak, jak mama, ale moja pamięć zawodziła. Zamiast
dokładnych ruchów, w wyobraźni widziałam jedynie zamazaną plamę, stworzoną z
palców, drutów i kawałków pomarańczowej włóczki.
Miałam
ochotę krzyczeć z frustracji.
Po
dwóch kolejnych nieudanych razach rzuciłam drutem o ziemię.
Tak,
siedziałam na drzewie.
Tak,
musiałam po niego schodzić.
Kiedy
go podniosłam, zobaczyłam, że kawałek trawy się o niego zaplątał. Próbując go
zsunąć dostałam natychmiastowego olśnienia.
Eureka!
– miałam ochotę krzyknąć, choć z przyczyn oczywistych tego nie zrobiłam.
Niemal
podleciałam na drzewo, tak szybko zajęło mi wspięcie się. Błagałam, aby nie
zapomnieć jak to się robi. Gdy z powrotem podniosłam metalowe patyki powoli
zawiązałam pierwszą pętelkę. Z każdą kolejną szło mi to coraz szybciej. Czułam
się szczęśliwa, gdy zapełniły one złączone ze sobą druty.
Z
tego, co pamiętałam, kiedy przyglądałam się mamie, to w tym momencie ona jeden
z nich wyjmowała. Ja również próbowałam to zrobić, gdy wtedy wszystkie pętelki
zsunęły się i rozwiązały.
Westchnęłam
ze złości i rozpoczęłam całą pracę od początku.
Tym
razem mi się udało. Prawie wykonałam taniec szczęścia, gdy zorientowałam się,
że mogę zacząć robić dalej.
Następną
częścią było przekładanie specjalnie drutów pomiędzy powstałymi wcześniej
pętelkami. W przypływie geniuszu odkryłam jak to robić i chwilę potem całość
wydłużyła się i zaczęła przypominać krzywy szalik.
Powoli
zaczęłam go rozszerzać. Jako, że druty były wyjątkowo długie, po jakimś czasie
zyskał on prawie moją szerokość. Co ciekawe, włóczka nie skończyła się nawet,
kiedy osiągnął moją wysokość. Owszem, zostało jej niewiele, ale jednak było jej
dużo. Tak dużo, że z pewnością potrzebne były do tego jakieś nieznane mi
kapitoliańskie technologie.
Kiedy
uznałam, że szalik mało przypomina szalik, ale raczej kołdrę, byłam niezmiernie
z siebie dumna. Robiłam ją dobrych parę godzin, więc zaczęło się ściemniać.
Zostało mi tylko związanie tak powstałego koca na końcu, co udało mi się
zrobić, gdyż jeszcze w domu mama pozwalała mi od czasu do czasu wykonywać tę
czynność.
Kiedy
skończyłam, miałam ochotę zatańczyć taniec szczęścia. Nie zrobiłam tego, bo miałam
dziwne przeczucie, że ktoś mnie obserwuje.
Rozejrzałam
się zdenerwowana.
Na
drzewie naprzeciwko dostrzegłam charakterystyczny błysk.
Cholerna
kamera, nawet na drutach nie można spokojnie robić.
Uśmiechnęłam
się w tamtym kierunku i zasalutowałam drutami, wolnymi już od włóczki. Niedługo
będę znana jako ta, co zawsze widzi Kapitol, gdy ten widzi ją. Ale nie mam nic
przeciwko takiemu nazywaniu mnie.
Nagle
zaburczało mi w brzuchu. I to tak na poważnie. Zrozumiałam, że nie jadłam nic
od rana, a i rano nie jadłam zbyt dużo. Szubko sięgnęłam do plecaka i wyjęłam z
niego kończącą się kromkę chleba. Zjadłam większą część i popiłam wodą.
Bardzo blisko mnie, przeszywając otaczającą mnie ciszę, rozległ się huk armaty.
҉
Dedykacja: lapidarna, jako, że tytułowa bohaterka była jej ulubioną do tego rozdziału.
Ona powinna wykopać wilczy dół, zakryć włóczką i przysypać trochę ziemią i trawą. Na jej niekorzyść w lesie nie ma ściółki ani mchu, ale dałoby radę. Potem zwabić zawodowców ogniskiem i wleźć na drzewo. Jak już wpadną do dołu (co z tego, że na pewno nie wszyscy) zabrać im jedzenie i broń. Po co komu kołdra.
OdpowiedzUsuńZnowu wiele się nie działo. I było stanowczo za krótkie. Jak już się biorę do komentowania, to lubię pisać takie tasiemce. A tu nie ma o czym.
Aga
A, i to nie był hejt. Bardzo mi się podobało. Po prostu jest 23:30, a ja dzisiaj wstałam o 7:00 na ściankę wspinaczkową. Mam prawo nieco nietrzeźwo myśleć.
UsuńJeszcze sobie przypomniałam, że punkt c, to ona mogła wymyślić bez patrzenia na ziemię. Arena zwykle ma rok, chyba, że to ćwierćwiecze.
i podziwiam ludzi, którzy potrafią robić na drutach. Jakiś rok temu próbowałam się nauczyć, bo nie umiałam znaleźć dobrej czapki. Poddałam się po dwóch tygodniach.
Aga
Ej, ej!
OdpowiedzUsuńTosz to koniec?!
Ale ja dopiero co zaczęłam nadrabiać, a to koniec?!
Grr... To tak bardzo nie fair! T-T
Ale na serio, rozdział o włóczce? xD
Musiało ci się naprawdę nudzić, że postanowiłaś go napisać, bo ja bym w połowie nie wytrzymała xD
No cóż, miałam nadzieję, że nagle ją olśni i zrobi sweter, a najlepiej dwa. Jeden na zmianę xD
No i ja w życiu bym niczego na drutach nie zrobiła... No bo po ciul T-T
Ale co tam, ja cię podziwiam, że ci się chce, bo jak mnie dopadnie chętka na pisanie, to mija szybciej, niż przyjdzie. Taka moja zjebana natura...
Ale co ja ci się tu wywodzę...
Aha, co do poprzedniego rozdziału, to świetny, szkoda, że się z tą dziewczyną bliżej nie poznała, ale no cóż...
No cóż...
Takie życie xD
Dobra, ja kończę i czekam na następne rozdziały i nie myśl, że ja się obraziłam, albo nie czytam twojego bloga, ale czasu ni ma. Albo jest, tylko bardzo mało T-T
No ale mam ferie, więc no :>
~Moril
P.S> Jak tak teraz patrzę, to ten komentarz strasznie bez ładu i składu xD
No dobra, rozdział mnie bardzo wciągnął. Aż dziwne, mocno sobie to wyobraziłam i współodczuwałam z bohaterką. Hehe, te emocje przy szyciu. Nadal jestem zdecydowanie za jakąś grubszą walką. No i... rozdział o szyciu... to takie trochę... mało akcji. O, to jest to słowo.
OdpowiedzUsuńDziękuję bardzo za dedykację :D
OdpowiedzUsuńChoć muszę przyznać, że działo się tu tak mało, że nawet nie mam czego komentować... Może tylko to, że zrobienie koca na pewno nie zajmuje tylko kilku godzin xd wierz mi, robiłam sobie szalik i nawet połowy mi się nie udało, a robiłam dobry tydzień. A bohaterka przecież nawet nie umiała tego robić! Ale spojrzę na to z przymrużeniem oka :)
Pozdrawiam,
lapidarna
mojacelajestluksusowa.blogspot.com
Może i mało tu akcji, ale i tak przeczytałam spidem! Niedawno odkryłam twój blog i od razu pochłonęłam wszystko co tu się znajduje :D Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy!
OdpowiedzUsuń