16 stycznia 2016

Rozdział 21. Cholerna włóczka!

Parę minut później, kiedy szłam już wolnym krokiem i za nic nie chciało mi się biec, doszłam do trzech wniosków:
a)     Chyba mam schizofrenię (nie! nie masz!),
b)    Jestem dziwna, bo uciekłam przed ranną, leżącą i zmęczoną nastolatką, która dodatkowo spała.
c)     Ten las jest młody, ma najwyżej rok, ponieważ ściółka nie pokrywa ziemi i gdzieniegdzie widać zielone plamy trawy. Nie widziałam mchu, zazwyczaj pokrywającego tereny lasu i gnijące liście nie użyźniały gleby. Przez to na początku wydawało mi się, że ten las ma dziwny zapach, inny, niż się przyzwyczaiłam. To wszystko oznacza, że las ten został wyhodowany nienaturalnie, za sprawą jakiś nowoczesnych nawozów dostępnych w Kapitolu, co wyjaśniało również wielkość i różnorodność drzew, które nie są zmiechami, tylko zmodyfikowanymi genetycznie roślinami.
To ostatnie zanotowałam najpierw podświadomie, jednak zdecydowanie mnie to uspokoiło. Oczywiście zmiechy to zmodyfikowane genetycznie organizmy, jednak naukowe nazwy wydają się być czymś zupełnie innym niż są. Czyli wbrew pozorom takie dziwactwa uspokajają. Albo to ja jestem dziwna.
Muszę to dopisać do listy.
Najdziwniejsze jest to, że przed wejściem na arenę bałam się, że będzie tu dużo krwi i ciągła nawalanka. A jak do tej pory to jedynie będąc przy rogu obfitości widziałam śmierć (i to nie do końca, leżąc twarzą w kierunku ziemi i wąchając jakże zieloną trawę). A pojedynczego trybuta widziałam śpiącego i rannego.
Czyli wbrew wszelkim pozorom nie jest tak źle.
Albo nie. Źle jest. Ale mogło być gorzej.
Ciekawe, gdzie są pozostali. Czy uciekli daleko? Czy umierają? Czy było im w nocy zimno, tak jak mnie?
A  może natknę się na nich za następnym drzewem?
Momentalnie zwolniłam. Całkowicie o tym zapomniałam. Rozejrzałam się dookoła, próbując stwierdzić, czy nikt się nie zbliża.
Nic nie zobaczyłam.
Więc poszłam dalej.
I tak, i tak ktoś mógł mnie zaatakować, czy bym stała, czy szła. Ważne, by nie tracić czujności, której zanik miałam w trakcie ucieczki przed Abbą.
Jaki mógłby być mój następny ruch? Bez sensu byłoby krążyć dookoła Rogu Obfitości. Po pierwsze grozi to zmęczeniem, a lepiej być w każdej chwili gotowym do ucieczki. A po drugie… no cóż, niekoniecznie miałam na to ochotę. Po prostu.
Czyli najlepiej byłoby wleźć na drzewo i tam coś porobić.
Pytanie brzmi tylko: co?
Nigdy nie sadziłam, że mogłabym się nudzić na arenie. 
A jednak. 
Siedząc na gałęzi i przeglądając zawartość mojego plecaka nie miałam pojęcia, czym się zająć.
Niby miałam druty i włóczkę, ale, będąc szczerą, niekoniecznie potrafiłam się nimi posługiwać. Nie umiałam zrobić prostego szalika, a co dopiero porządnego swetra czy czegoś w ten deseń.
Czyli byłam skazana na gapienie się w sztuczne chmury.
Bosko.
Po pół godziny przypatrywania się niebu uznałam, że nic nie stoi mi na przeszkodzie samobójstwa. Tylko co wtedy powiedziałby tata?
To nie wchodziło w grę.
Ponownie wyciągnęłam z plecaka wełnę. Była gruba i zielona. Od samego trzymania jej w dłoniach zrobiło mi się ciepło. Tylko na co mi kłębki?
Było oczywistym, że organizatorzy drwią sobie ze mnie. Wyobraziłam sobie ich miny „Wypuszczamy was na arenę, na której macie się nawzajem pozabijać. Macie wełnę. Z pewnością wam się przyda.” Super, nie?
Wprost CUDOWNIE.
Najgorsze ze wszystkiego było to, że te przedmioty przypominały mi mamę. Co wieczór wyjmowała kłębki i zaczynała robić swetry, czapki, rękawiczki, które na następny dzień oddawała biednym. Takim sposobem omijała zakazy Snowa, który jasno powiedział, iż nie życzy sobie podarunków z pieniędzy. Siadałam wówczas na oparciu fotela i przyglądałam się jej ruchom, a ona opowiadała mi historie, nieustannie ruszając palcami.
Próbowałam sobie przypomnieć, jak to robiła, bezwiednie próbując naśladować jej ruchy u mnie. Owinęłam jeden z drutów kawałkiem wełny, który natychmiast spadł. Potem próbowałam wiązać go jakoś, ale za każdym razem moje wysiłki dawały ten sam efekt.
Czyli jedno wielkie nic.
Zdenerwowana próbowałam robić to tak, jak mama, ale moja pamięć zawodziła. Zamiast dokładnych ruchów, w wyobraźni widziałam jedynie zamazaną plamę, stworzoną z palców, drutów i kawałków pomarańczowej włóczki.
Miałam ochotę krzyczeć z frustracji.
Po dwóch kolejnych nieudanych razach rzuciłam drutem o ziemię.
Tak, siedziałam na drzewie.
Tak, musiałam po niego schodzić.
Kiedy go podniosłam, zobaczyłam, że kawałek trawy się o niego zaplątał. Próbując go zsunąć dostałam natychmiastowego olśnienia.
Eureka! – miałam ochotę krzyknąć, choć z przyczyn oczywistych tego nie zrobiłam.
Niemal podleciałam na drzewo, tak szybko zajęło mi wspięcie się. Błagałam, aby nie zapomnieć jak to się robi. Gdy z powrotem podniosłam metalowe patyki powoli zawiązałam pierwszą pętelkę. Z każdą kolejną szło mi to coraz szybciej. Czułam się szczęśliwa, gdy zapełniły one złączone ze sobą druty.
Z tego, co pamiętałam, kiedy przyglądałam się mamie, to w tym momencie ona jeden z nich wyjmowała. Ja również próbowałam to zrobić, gdy wtedy wszystkie pętelki zsunęły się i rozwiązały.
Westchnęłam ze złości i rozpoczęłam całą pracę od początku.
Tym razem mi się udało. Prawie wykonałam taniec szczęścia, gdy zorientowałam się, że mogę zacząć robić dalej.
Następną częścią było przekładanie specjalnie drutów pomiędzy powstałymi wcześniej pętelkami. W przypływie geniuszu odkryłam jak to robić i chwilę potem całość wydłużyła się i zaczęła przypominać krzywy szalik.
Powoli zaczęłam go rozszerzać. Jako, że druty były wyjątkowo długie, po jakimś czasie zyskał on prawie moją szerokość. Co ciekawe, włóczka nie skończyła się nawet, kiedy osiągnął moją wysokość. Owszem, zostało jej niewiele, ale jednak było jej dużo. Tak dużo, że z pewnością potrzebne były do tego jakieś nieznane mi kapitoliańskie technologie.
Kiedy uznałam, że szalik mało przypomina szalik, ale raczej kołdrę, byłam niezmiernie z siebie dumna. Robiłam ją dobrych parę godzin, więc zaczęło się ściemniać. Zostało mi tylko związanie tak powstałego koca na końcu, co udało mi się zrobić, gdyż jeszcze w domu mama pozwalała mi od czasu do czasu wykonywać tę czynność.
Kiedy skończyłam, miałam ochotę zatańczyć taniec szczęścia. Nie zrobiłam tego, bo miałam dziwne przeczucie, że ktoś mnie obserwuje.
Rozejrzałam się zdenerwowana.
Na drzewie naprzeciwko dostrzegłam charakterystyczny błysk.
Cholerna kamera, nawet na drutach nie można spokojnie robić.
Uśmiechnęłam się w tamtym kierunku i zasalutowałam drutami, wolnymi już od włóczki. Niedługo będę znana jako ta, co zawsze widzi Kapitol, gdy ten widzi ją. Ale nie mam nic przeciwko takiemu nazywaniu mnie.
Nagle zaburczało mi w brzuchu. I to tak na poważnie. Zrozumiałam, że nie jadłam nic od rana, a i rano nie jadłam zbyt dużo. Szubko sięgnęłam do plecaka i wyjęłam z niego kończącą się kromkę chleba. Zjadłam większą część i popiłam wodą.
Bardzo blisko mnie, przeszywając otaczającą mnie ciszę, rozległ się huk armaty.
҉

 Dedykacja: lapidarna, jako, że tytułowa bohaterka była jej ulubioną do tego rozdziału.

6 komentarzy:

  1. Ona powinna wykopać wilczy dół, zakryć włóczką i przysypać trochę ziemią i trawą. Na jej niekorzyść w lesie nie ma ściółki ani mchu, ale dałoby radę. Potem zwabić zawodowców ogniskiem i wleźć na drzewo. Jak już wpadną do dołu (co z tego, że na pewno nie wszyscy) zabrać im jedzenie i broń. Po co komu kołdra.
    Znowu wiele się nie działo. I było stanowczo za krótkie. Jak już się biorę do komentowania, to lubię pisać takie tasiemce. A tu nie ma o czym.
    Aga

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A, i to nie był hejt. Bardzo mi się podobało. Po prostu jest 23:30, a ja dzisiaj wstałam o 7:00 na ściankę wspinaczkową. Mam prawo nieco nietrzeźwo myśleć.
      Jeszcze sobie przypomniałam, że punkt c, to ona mogła wymyślić bez patrzenia na ziemię. Arena zwykle ma rok, chyba, że to ćwierćwiecze.
      i podziwiam ludzi, którzy potrafią robić na drutach. Jakiś rok temu próbowałam się nauczyć, bo nie umiałam znaleźć dobrej czapki. Poddałam się po dwóch tygodniach.
      Aga

      Usuń
  2. Ej, ej!
    Tosz to koniec?!
    Ale ja dopiero co zaczęłam nadrabiać, a to koniec?!
    Grr... To tak bardzo nie fair! T-T
    Ale na serio, rozdział o włóczce? xD
    Musiało ci się naprawdę nudzić, że postanowiłaś go napisać, bo ja bym w połowie nie wytrzymała xD
    No cóż, miałam nadzieję, że nagle ją olśni i zrobi sweter, a najlepiej dwa. Jeden na zmianę xD
    No i ja w życiu bym niczego na drutach nie zrobiła... No bo po ciul T-T
    Ale co tam, ja cię podziwiam, że ci się chce, bo jak mnie dopadnie chętka na pisanie, to mija szybciej, niż przyjdzie. Taka moja zjebana natura...
    Ale co ja ci się tu wywodzę...
    Aha, co do poprzedniego rozdziału, to świetny, szkoda, że się z tą dziewczyną bliżej nie poznała, ale no cóż...
    No cóż...
    Takie życie xD
    Dobra, ja kończę i czekam na następne rozdziały i nie myśl, że ja się obraziłam, albo nie czytam twojego bloga, ale czasu ni ma. Albo jest, tylko bardzo mało T-T
    No ale mam ferie, więc no :>
    ~Moril

    P.S> Jak tak teraz patrzę, to ten komentarz strasznie bez ładu i składu xD

    OdpowiedzUsuń
  3. No dobra, rozdział mnie bardzo wciągnął. Aż dziwne, mocno sobie to wyobraziłam i współodczuwałam z bohaterką. Hehe, te emocje przy szyciu. Nadal jestem zdecydowanie za jakąś grubszą walką. No i... rozdział o szyciu... to takie trochę... mało akcji. O, to jest to słowo.

    OdpowiedzUsuń
  4. Dziękuję bardzo za dedykację :D
    Choć muszę przyznać, że działo się tu tak mało, że nawet nie mam czego komentować... Może tylko to, że zrobienie koca na pewno nie zajmuje tylko kilku godzin xd wierz mi, robiłam sobie szalik i nawet połowy mi się nie udało, a robiłam dobry tydzień. A bohaterka przecież nawet nie umiała tego robić! Ale spojrzę na to z przymrużeniem oka :)

    Pozdrawiam,
    lapidarna
    mojacelajestluksusowa.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  5. Może i mało tu akcji, ale i tak przeczytałam spidem! Niedawno odkryłam twój blog i od razu pochłonęłam wszystko co tu się znajduje :D Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy!

    OdpowiedzUsuń