24 stycznia 2016

Rozdział 22. Piosenka.

Zerwałam się, przez co omal nie spadłam z drzewa. Nadal trzymałam w ręku druty, więc razem z „kocem”, wcisnęłam je do plecaka. O dziwo, wszystko się zmieściło, a koc wcale nie zajmował więcej miejsca niż włóczka.
Podświadomie zarejestrowałam, że zostało mi jeszcze trochę kłębków, jednak nie to było moją główną myślą.
Huk rozległ się dokładnie tam, gdzie zostawiłam Abbę.
Szybko zeszłam na dół i nim się zorientowałam, już biegłam w jej kierunku. Dopiero w połowie drogi jakaś część mojego mózgu podpowiedziała mi, że to co robię jest głupie. Nie zważałam jednak na to, dalej biegnąc w kierunku polany.
Drzewa nagle się przerzedziły, ukazując mi tę sama łąkę, na której jeszcze dziś zostawiłam blondynkę. Najwyraźniej wcale nie odeszłam tak daleko, jak myślałam. Powrót tutaj zajął mi nie więcej niż parę minut.
Słyszałam nad głową buczenie poduszkowca, który przyleciał po zmarłą, ale widziałam przed sobą jedynie dziewczynę, leżącą już poza śpiworem.
Miała zamknięte oczy i wyglądała jakby spała, choć na jej wargach widniał delikatny uśmiech. Ognisko dawno przygasło.
A Abba nie żyła.
Poczułam, jak łza spływa mi po policzku.
Ósma.
Spomiędzy drzew patrzyłam, jak poduszkowiec zabiera zmarłą. Tym razem widziałam jej ciało, nie kryte przez śpiwór. Bok dziewczyny był przewiązany bandażem, przesiąkniętym krwią.
Szanse na to, by przeżyła były marne.
Więc nie żyła.
Obserwowałam jak poduszkowiec odlatuje z ciałem dziewczyny. Stałam zamurowana jeszcze długo po tym, jak straciłam go ze wzroku.
~*~
Powoli podeszłam do obozowiska Abby. Był tam plecak i śpiwór. Doskonale wiedziałam, co jest w bagażu i musiałam przyznać, że może mi się to przydać.
Wyjęłam jej butelkę z wodą i bukłak. Garnek też wzięłam, choć w najbliższej przyszłości nie miałam zamiaru rozpalać ognia. Wsadziłam do mojego plecaka (który był dziesięć razy bardziej wszechstronny, niż mi się na początku wydawało, bo po odsunięciu ukrytego suwaka, główna komora powiększyła się dwukrotnie) jeszcze listki z herbatą. Po dokładniejszym przeszukaniu jej dobytku znalazłam jeszcze długopis. Nie miałam pojęcia, po jaką cholerę jest komu potrzebny długopis na arenie, ale postanowiłam go ze sobą zabrać.
Zdałam sobie sprawę, że śpiwór mi się nie zmieści, tak samo jak nie potrzebowałam plecaka Abby. Złożyłam przy drzewie na skraju polany. Jeżeli jakiś trybut to znajdzie, będzie to jego dobry dzień.
Już miałam odejść, kiedy w przypływie geniuszu przypomniałam sobie o Złotomyślniku. Szybko wyjęłam go z kieszeni i na pierwszej wolnej stronie napisałam „Używaj mądrze. Mam nadzieje, że ci się przyda”, po czym wyrwałam kartkę i położyłam ją na bagażu.
Ze zdziwieniem odkryłam, że jest już prawie ciemno. Ruszyłam powoli w kierunku Dziupli, w której wczoraj spałam, z zamiarem wykorzystania jej ponownie w tym samym celu.
O dziwo znalazłam ją, pomimo ciemności. Najwyraźniej miałam o wiele lepszą orientację w terenie, niż przypuszczałam. Wspięłam się szybko i wyjęłam z plecaka kocyk. Zaczynało się robić zimno, co odczułam nawet pomimo ciepłej kurtki. Najwyraźniej organizatorzy postanowili się pobawić temperaturą.
Schowałam się głębiej do dziupli, okrywając kocem, który okazał się nadzwyczaj ciepły, pomimo marnego wykonania. Kiedy usłyszałam hymn Kapitolu, byłam już na granicy snu.
Nie chciałam wyglądać tylko po to, by zobaczyć twarz Abby.
Nie chciałam oglądać dziewczyny, której nie uratowałam.
~*~
Tego ranka spałam długo.
Najwyraźniej było tam wystarczająco wygodnie, by spać do południa.
Przez sen zrzuciłam pewnie koc, ale teraz czułam, że muszę zdjąć jeszcze kurtkę, bluzę i w ogóle wszystko.
Było mi bowiem cholernie gorąco.
Powoli otworzyłam oczy i oślepiło mnie światło.
Czy mi się wydaje, czy słońce urosło trzykrotnie?!
Czułam, że muszę się napić, więc bez wahania sięgnęłam po bukłak z wodą. Wypiłam parę sporych łyków, zanim zorientowałam się, że muszę ją oszczędzać.
Szybko ściągnęłam z siebie kurtkę i bluzę, po czym odpięłam nogawki od spodni. Wychyliłam się na parę centymetrów poza cień drzewa, ale gdy tylko dotknęłam plamy słońca syknęłam z bólu.
Parzyyyyy!!!
Taaak. Organizatorzy eksperymentują z ciepłem. Wolę jednak takie sprawdzone temperatury. Dwadzieścia stopni z pewnością by wystarczyło. W tym momencie było coś ok. 60. Zaczęłam się gotować i to dosłownie.
Nie mogłam myśleć jasno. Było mi za gorąco. Bezwiednie wypiłam kolejne parę łyków wody. I kolejne. Zaczęłam się wachlować czym popadnie, zaryzykowałam nawet zerwanie z drzewa liścia (wielkości trzech moich dłoni). Był sztywny i idealny na wachlarz. Warto było się minimalnie poparzyć.
Nie miałam pojęcia, co robić. Było mi tak gorąco, że nie chciało mi się jeść. Było mi tak gorąco, że nie chciało mi się spać. Było mi tak gorąco, że nie chciało mi się żyć.
W oddali rozległ się huk armaty, a ja nawet nie spojrzałam w tamtą stronę. O, kolejna śmierć. O, jak super. O czym my mówiliśmy?
Wyobraziłam sobie organizatorów igrzysk i tego cholernego Dueta, oznajmiającego światu, że wszyscy trybuci dosłownie umierają z gorąca. I ten jego biały uśmiech mówiący tyle co: „O jak fajnie! Wszyscy umierają!”.
No wprost zarąbiście.
Czy to ma na celu wyeliminowanie najsłabszych jednostek?
Jeśli tak to ja jestem jedną z ni…
Nie zdążyłam skończyć myśli, bo zemdlałam.

Stałam pomiędzy ogniem i lodem.
Nade mną wisiało słońce, a mnie trawił ogień. 
Wrzeszczałam z bólu. 
Każda komórka płonęła, a słońce przypiekało moją twarz.
Chwilę potem, gdy myślałam, że ból już się nie skończy, słońce zaszło, a jego miejsce zajął księżyc.
Przez chwilę nie czułam nic, jednak potem zimno zaczęło się wkradać w moje kończyny. 
Powoli, lecz nieubłaganie, zamarzałam.

Obudziłam się ponownie parę godzin później. Otworzyłam oczy, a tuż przed nimi ujrzałam kamerę.
Tak, kamerę!!!
Czyżby chcieli sfilmować chwilę mej śmierci? Pokazałam język ludziom po drugiej stronie. Chcecie śmierci z gorąca? A spadajcie na bambus. Ja mam udar i jest mi zimno.
Dopięłam nogawki i włożyłam bluzę. Nagle temperatura wróciła do normy. Nareszcie.
Było późne popołudnie, choć jeszcze nie wieczór. Wyjęłam szybko druty i spojrzałam w kierunku kamery, która najwyraźniej nie starała się ukryć. Odwróciłam wzrok i w przypływie nagłej złości walnęłam w nią jednym z cienkich narzędzi.
Obiektyw pękł, a ja przestałam być obserwowana.
Szybko wyjęłam jeden z pozostałych kłębków. Poczułam, jak temperatura zaczęła spadać parę minut temu i rozpoczęłam walkę z czasem.
Wiedziałam, że tej nocy przeżyję jedną z zimniejszych temperatur w moim życiu. Tak czułam.
Potrzebny mi był drugi koc.
Szybko nawinęłam włóczkę na druty i poczęłam robić odpowiednie pętelki. Dzieło szybko się wydłużyło, a ja zaczęłam mruczeć melodię piosenki, którą mi mama śpiewała w dzieciństwie na dobranoc.
Był sobie król,
Był sobie paź
I była też królewna.
Żyli wśród róż.
Nie znali burz.
Rzecz najzupełniej pewna.

Lecz straszny los,
Okrutna śmierć
W udziale im przypadła.
Króla zjadł pies,
Pazia zjadł kot,
Królewnę myszka zjadła.

Lecz żeby ci
Nie było żal,
Dziecino ma kochana.
Z cukru był król,
Z piernika paź,
Królewna z marcepanu.*

Pamiętam, że jak byłam mała, przerażała mnie ta piosenka. Żal mi było i króla, i królewny, i pazia i nie rozumiałam, dlaczego to, że byli kolejno z cukru, piernika i marcepanu sprawiało, iż ich śmierć była mniej tragiczna. Jakby to, że śmierć została im przeznaczona, ponieważ byli jedzeniem i mieli sprawiać radość dzieciom, sprawiało, że nie była smutna. Pomimo tego codziennie wieczorem prosiłam mamę, by mi ją śpiewała.
Teraz rozumiem przesłanie tej piosenki.
Król, paź i królewna to dzieci, gdyż żyli kiedyś szczęśliwie i nie znali tyle cierpienia, co dorośli. Ich śmierć sprawia uciechę, obrazuje to Kapitoliańczyków, uwielbiających cierpienie na Arenie. A to, że byli z jedzenia sprawia, że od początku byli na to skazani.
Tak się zamyśliłam, że nie zorientowałam się, iż skończyłam już drugi „kocyk”. Zawiązałam go na końcu i położyłam w dziupli po czym wyszłam na zewnątrz, by wziąć liście, które mogłyby odizolować mnie od podłoża. Temperatura spadła już znacząco, choć wiedziałam, że będzie jeszcze zimniej. W ciemności ujrzałam prawdę.
Ta piosenka jest historią mojego życia. Moim przeznaczeniem jest umrzeć tutaj, na arenie.

҉

*piosenka Maryli Rodowicz. Jeszcze się pojawi w tekście, nie zabijajcie, jeżeli nie lubicie tej piosenkarki.

Witam ponownie!
To ja.
Opinie w komentarzach, takie tam to co zwykle...
Tak teraz nagle ogarnęłam, ze tylko osiem rozdziałów do końca...
Dziś śmierć, może was uszczęśliwi, Ewea obrabowuje zmarłych, piosenka Rodowicz zinterpretowana trochę dziwaczne...
Chcę również powiedzieć, że ja osobiście zrobiłam dwa szaliki jednego dnia, a to był normalny dzień, podczas gdy tam organizatorzy jeszcze się bawią różnymi rzeczami (ej, a co się stanie, jak wcisnę ten czerwony guziczek? O.o?).
Dobra, pozdrawiam wszystkich, którzy nadal czytają!
Okej

P.s. Fanów Pottera zapraszam tutaj

4 komentarze:

  1. Uwielbiałam tą kołysankę jak byłam mała. i ja to odbierałam jako: mieli szczęśliwe życie, ale już koniec, bo przeznaczeniem słodyczy jest zostać zjedzonym. Ludzie umierają, słodycze są zjadane. Takie życie. (dodam, że przemyślenie pochodzą z okresu po śmierci mojej prababci).
    Świetne, jak zawsze. Trochę krótkie, jak zawsze. Czekam na więcej.
    Aga
    PS. Pewnie zajrzę na drugiego bloga w okolicach ferii.

    OdpowiedzUsuń
  2. Walka, walka! Krew! Ja chcę krew, poderżnij komuś gardło! XD
    Znowu nie było nawalanki, ale nie będę narzekać, w końcu twój rozdział i twoja idea. A w komentarzu, jak napisałaś wyżej znowu to samo. Akcji brakuje trochę.

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej, jesteś! Bardzo się cieszę! Tak sobie tu weszłam.. a tu nowe rozdziały! Mnie nie odpycha brak akcji, wierzę że się pojawi w odpowiednim momencie :-) wiedziałam że skądś znam tę piosenkę, mama i babcia mi ją śpiewały! Nawet nie wiedziałam że to śpiewała pani Maryla :-D

    OdpowiedzUsuń