Z góry mówię – ten post będzie
długi.
Nie chciałam go dzielić jednak na
kolejne części.
Więc jeśli zaraz musicie coś
zrobić – nie zaczynajcie. Odłóżcie na później.
Jeżeli lubicie dobre
zakończenia, to nie czytajcie tego. Mówię to naprawdę szczerze – nie chcę,
byście potem robili mi wyrzuty, że to tu wstawiam. Jednak jeżeli lubicie
prawdziwe zakończenia – wówczas nalegam, byście to poznali. Bo ta historia może
się skończyć w momencie największego szczęścia – ale się nie kończy. Kończy się
inaczej.
Bo niektórzy chyba podpadli
jakoś Mojrom.
Nie kończy się to jednak
całkowicie źle – według mnie kończy się tak, jak skończyć się powinno.
Normalnie, choć w mitologii greckiej to słowo jest pojęciem względnym.
Wiem, że tą gadką tylko was
zachęciłam…
Dobra, zapraszam na post. Jak
Stephan mi go przesłała, sama miałam opory by go tu wstawić. Bo czemu jej
historia kończy się tak, a nie inaczej? Dziewczyna jednak nalegała. Chciała, by
wszystko skończyło się zgodnie z prawdą.
W związku z tym zamieszczam na
końcu list. Od niej. Żeby nie było tak smutno, bo mnie osobiście poprawił humor
XD.
Kurde, zastanawiam się, czy
pisząc to nie łamię jakiś praw w świecie bóstw…
Nie wiem
Okej
P.s. Jak macie jakieś pytania do
Stephan – piszcie w komentarzach. Przekażę XD.
҉
Parę miesięcy później…
Siedziałam na
trybunach otaczających arenę z głową opartą na ramieniu Oliwera. Czułam się
naprawdę bardzo dobrze. Obserwowałam właśnie, jak Clarisse uczy domek Afrodyty
posługiwać się włócznią. Wyglądało to nadzwyczaj komicznie i jedynie ich
grupowa, Piper, dawała radę utrzymać równowagę.
Była naprawdę
bardzo ładna. Jej ojciec był Indianinem, więc zachowała typowe dla tej rasy
ludzi rysy. W nierówno obcięte włosy wplotła pióra, co dodatkowo podkreślało
jej korzenie.
Niedawno
wróciła z misji, na której razem z chłopakiem, Jasonem, uratowała boginię Herę.
Widziałam ją już parę razy i w niczym nie przypominała mi typowego dziecka
bogini miłości. Podobała mi się jej zaciętość. Uważałam, że choć nie widziałam
jeszcze Jasona, może ona pasować do syna Zeusa. Pomimo tego, że jeszcze nie są
parę byłam pewna, iż prędzej czy później wydarzy się to, co się wydarzy (tak,
wiem, poziom rozumowania stopień hard. Nie moja wina. Za dużo czasu spędzam z
Karen).
- Zakład o to,
że Drew nie da rady unieść włóczni? – odezwał się Oliwer.
- Dobra. O
ile?
- Hmmm… co
powiesz na cztery truskawki?
- Nie, pięć.
Oczywiście ja jestem za tym, że jej się to nie uda.
- Ej, z
jakiegoś powodu się spytałem!
- Nie
powiedziałeś, jakie jest twoje stanowisko w tej sprawie.
Blondyn
zrzucił moją głowę z jego ramienia w geście oburzenia.
- Ja się tak
nie bawię!
- To nie
zabawa, to zakład.
- Idiotka.
- Debil.
- Ja też cię
kocham.
- Ej, ja to
chciałam powiedzieć!
Od tego
momentu przypatrywaliśmy się Drew. Miałam nadzieję, że jednak podniesie tę
włócznię, bo siedzenie tutaj i przypatrywanie się całemu widowisku nie jest
moim ulubionym zajęciem. Chciałam mieć pretekst, by opuścić to miejsce. Na
przykład taki w postaci zdobycia truskawek.
Kiedy Drew
udało się podnieść włócznię, z udawanym westchnieniem smutku wstałam i ruszyłam
natychmiast w kierunku najbliższego wyjścia.
- Gdzie ty
idziesz?
- Po
truskawki. Taki był zakład, pamiętasz?
- Idę z tobą.
- O nie. Ktoś
musi zostać i pilnować mnie przed Clarisse.
- Cudownie –
powiedział, po czym zwrócił się do mojego brata, który swoja drogą miał na
imię… Albo wiecie co? Spróbujcie zgadnąć. Wiedziałam, że wam się uda. George!
– Powiedz Clarisse, jak się będzie pytać, że poszliśmy po truskawki, bo Stephen przegrała zakład.
– Powiedz Clarisse, jak się będzie pytać, że poszliśmy po truskawki, bo Stephen przegrała zakład.
- Co z tego
będę miał?
- Naszą
dozgonną wdzięczność.
- Nie zależy
mi na niej.
- Truskawki…?
Jego mina
jasno mówiła, że nigdy czegoś takiego nie jadł i nie ma zamiaru próbować.
Rzucił Oliwerowi krótkie spojrzenie.
- Acha.
Ogarniam. – Oliwer wiedział o czymś, o czym ja nie miałam pojęcia. Muszę to jak
najszybciej zmienić.
Kiedy
odeszliśmy od, jakby nie było, mojego brata, Posłałam Oliwerowi znaczące
spojrzenie.
- Co? – spytał
się, jakby nie miał pojęcia, o co i chodzi. Moje kolejne spojrzenie załatwiło
sprawę.
- Aaaa… Pfff…
jak wiesz, współpracuję z przemytnikami.
- Tsssa,
domyśliłam się.
- No i… mam
trochę ciekawego towaru.
- Typu?
- Typu
snikersy, marsy, jakaś czekolada. Widziałaś, by była tu czekolada, Step?
- Nie.
- No więc
wiesz… koleś dość jasno dał mi do zrozumienia, czego wymaga.
- Cudownie.
Czyli zanim pójdziemy po truskawki, idziemy do ciebie, tak?
Szliśmy
właśnie do wyjścia z areny. Wszędzie było pusto. Herosi byli na zajęciach.
Kiedy
mijaliśmy kamienny łuk, który służył jako wejście i wyjście zarazem nagle
wpadł na mnie chłopak.
Upadłam.
- Na Zeusa!
Strasznie cię przepraszam!
Chłopak był
wysoki i z pewnością starszy ode mnie. Miał włosy koloru blond. I był
przystojny. Kiedy przelotnie spojrzałam na jego twarz wydała mi się bardzo…
majestatyczna.
Spojrzałam na
Oliwera i uniosłam brew, jednak on nie patrzył na mnie, tylko na chłopaka,
który mnie przewrócił.
- Jeszcze raz
cię przepraszam. Naprawdę nie chciałem. Spieszyłem się.
Wyciągnął do
mnie rękę.
A ja po raz
pierwszy spojrzałam mu w oczy.
I dostałam
zawału.
Miały niewiarygodny kolor nieba. I to były te same oczy.
Miały niewiarygodny kolor nieba. I to były te same oczy.
To był ten sam
koleś!!!
- Na Zeusa! –
chłopak odskoczył ode mnie. Kiedy znów się na niego spojrzałam zrozumiałam, że
i on mnie poznał. Próbował teraz sprawiać wrażenie opanowanego, ale niezbyt mu
to wychodziło.
Niewiele
myśląc złapałam go za łokieć i pociągnęłam za sobą.
- Idziesz ze
mną. JUŻ!!!
Był zbyt
osłupiały, by się nie posłuchać.
Zaciągnęłam go
w kierunku lasu, całkowicie zapominając o wszystkim.
To był on.
To był ten sam
chłopak.
I powoli
zaczął odzyskiwać zdolność myślenia.
- Ej,
chwilunia. Zatrzymaj się. Gdzie ty mnie ciągniesz?
- Muszę z tobą
porozmawiać.
- Tak,
zorientowałem się.
Przystanęłam.
Miejsce dobre jak każde inne.
- Pamiętasz
mnie, prawda?
Nastała chwila
ciszy.
- Tak.
Pamiętam cię. To ty byłaś…?
Zanim zdążył
cokolwiek powiedzieć, przerwałam mu.
- Tak to byłam
ja! – mój głos stał się płaczliwy. Mogę zapomnieć o normalnym życiu w tym
obozie. Wywalą mnie, jeżeli on cokolwiek powie. Wywalą mnie na zbity pysk.
- To… słabo.
- Słabo?
Wywalą mnie stąd! Dlaczego musiałeś się pojawić? Dlaczego akurat ty? –
schowałam twarz w dłoniach. – Wygadasz im wszystko, tak?
- Co? Nie!
- Jak nie?
Właśnie znalazłeś dziewczynę, która walczyła po złej stronie w bitwie z
Kronosem. Znalazłeś dziewczynę, która pomogłaby im wygrać, gdyby nie… gdyby nie
pomyślała. Znalazłeś dziewczynę, którą walnąłeś mieczem w głowę i która
straciła przytomność! Czemu miałbyś nie polecieć do Chejrona?
I znowu cisza.
Usiadłam na pobliskiej kłodzie.
I znowu się
wszystko zaczęło walić. Już mnie zaakceptowali. Już mnie lubili. Już wszystko było cholernie dobrze!
Ale nie.
Oczywiście że nie. Czy Mojry wymyśliły sobie zabawę pod tytułem: zniszczmy
życie jakiemuś śmiertelnikowi? Najlepiej takiemu o imieniu Stephan?
- Dlaczego
miałbym iść gdziekolwiek?
- Patrz
wypowiedź wyżej? – odparłam retorycznie.
- Dobra,
inaczej. – chłopak zaczął nad czymś intensywnie myśleć. – Proponuję układ. Nie
znamy się. Nigdy się nie widzieliśmy. Ja cię nie widziałem w walce. A ty nie
masz zielonego pojęcia o Obozie Jupiter.
- Dobra. Nie
znamy się. Nigdy się nie widzieliśmy. A ja i tak nie wiem, co to za Obóz, więc
okej.
- Dobrze.
Przyrzekasz?
- Tak.
- To dobrze.
Nazywam się Jason Grace. A ty?
Gdy wróciłam
do Oliego, ten był zajęty rozmową z jakąś dziewczyną od Afrodyty. Miała figurę
modelki i przepiękne, zadbane blond włosy, w które wpięty był różowy kwiat. Była
wyższa ode mnie i, prawdę mówiąc, ładniejsza. Nie wiem czemu, ale poczułam na
jej widok zazdrość. Jakby interesowała Oliwera bardziej niż ja.
Co więcej, często
ich razem widywałam.
Gdyby nie
fakt, że właśnie sama uciekłam do lasu z blondynem, mogłabym się nawet wkurzyć.
Kiedy tylko
podeszłam do nich, oni nagle urwali, a ja udałam, że nie usłyszałam pożegnania
dziewczyny („To do zobaczenia, kwiatuszku!”).
- To… -
zaczęłam, nie wiedząc co powiedzieć. – Idziemy po te truskawki?
Chłopak
spojrzał się na mnie dziwnie.
- Taaak…
chodźmy. – Był nienaturalnie rozkojarzony.
Coś było nie
tak.
Ale to
zignorowałam.
Żałuję.
- To kierunek
królestwo Dionizosa! – wykrzyknęłam z radością, zapominając o wszystkim.
Chłopak też się uśmiechnął szeroko, a ja skarciłam się w myśli za moje
zachowanie.
- Tak! –
krzyknął. – Prowadź, generale!
Uśmiechnęłam
się figlarnie i nim się zorientował, już biegłam.
- Ta jest,
szeregowy! Kto pierwszy!
Chłopak
poderwał się do biegu. Był ode mnie szybszy, ale ja wcześniej zaczęłam, a pole
było dość daleko. Nie muszę wspominać, że w związku z moją kondycją miałam
większe szanse?
Uwielbiałam
biegać. To powodowało, że czułam się wolna jak nigdzie indziej. Wiatr we
włosach sprawiał, że czułam się świeżo, a problemy zostawały w miejscu mojego
startu, by dołączyć do mnie dopiero po
stanięciu.
Uwielbiałam
ten stan.
Z mną
słyszałam wyzwiska Oliwera (wspomniałam, jak bardzo mnie kocha?). Nie zważałam
na to.
Biegłam.
Pole truskawek
było już blisko. Czułam ich zapach, bo słońce tworzyło naturalne perfumy. Gdy
przekroczyłam linię pierwszych grządek odwróciłam się.
A na mnie
zwaliło się cielsko tego drugiego.
Leżałam na
ziemi, a on sapał nade mną.
Ja nie
sapałam.
- Byłam
pierwsza – powiedziałam tonem obrażonego bachora.
- Bo
oszukiwałaś.
Nadal na mnie
leżał, a nasze twarze były bardzo blisko siebie.
- Nie
oszukiwałam, bo nie było zasad.
- Ja je
ustaliłem – zaoponował.
- Nie, bo to
był mój pomysł.
- Ale moje
rozwinięcie.
- Jesteś
idiotą – uznałam.
- Lepszej
riposty nie znalazłaś?
- Nie. Po
prostu stwierdziłam fakt.
- Ja też tak
potrafię – powiedział zabawnym tonem.
- Acha, już ci wierzę. Jesteś
za głupi.
- Nie dorastam
ci do pięt, milady.
- Nie dziwię
się. Jestem ze wszech miar lepsza od ciebi…
Przerwał mi
pocałunkiem.
To było tak
niespodziewane, że przez chwile miałam ochotę się wyrwać. Ale wtedy spojrzałam
w jego oczy.
I to mnie
uspokoiło.
Miał miękkie
wargi i pachniał truskawkami (może dlatego, że się w nich wytarzał?).
Ja też zaczęłam
go całować, całkiem instynktownie.
To by
najlepszy pocałunek mojego życia.
Co z tego, że
pierwszy?
- Wiesz, że
cię kocham, Stephan? – spytał po raz kolejny Oliver, wsadzając sobie truskawkę
do buzi. Truskawkę z mojego koszyka, sam bowiem nie kłopotał się zrywaniem ich.
- Wiem –
odpowiedziałam. – Ale mógłbyś to inaczej okazywać. Próbuję zrywać truskawki.
- No co ty nie
powiesz? – zaśmiał się. – Ktoś musi je jeść.
- Nie przyszło
ci do głowy, idioto, że robię to z konkretnego powodu?
- Eee… A
robisz?
- No tak.
Przecież powiedziałam mamie, że jej trochę przywiozę.
Oliwer zamarł
z truskawką w połowie drogi do ust.
- Czyli
wyjeżdżasz?
- Tak. Ale na
chwilę.
- Nie przyszło
ci do głowy, by mnie o ty poinformować? – Oliwer był zły.
- Sorry,
zapomniałam. Dziś Chejron powiedział mi po śniadaniu, że mama dzwoniła, i że
mnie odbierze. Ale wrócę jutro, nie martw się, kochasiu.
- Kochasiu?
- Szat ap.
Nowe określenie, debilu.
- Wolałem
kochasiu.
- Ale to
drugie bardziej do ciebie pasuje.
- To przykre…
-
Przykre, ale prawdziwe.
Wrzuciłam
kolejne truskawki do koszyka. Chyba całe pole wyzbieram, bo na każdą jedną
zerwaną truskawkę przypadała jedna zjedzona przez Oliwera.
-
Jak tak dalej pójdzie, to Pan D. się wścieknie! Pozwolił mi zrywać truskawki,
ale kiedy zrujnuję całą gospodarkę obozu to chyba przestanie mnie lubić!
-
Nie martw się. Wtedy trafisz do zdecydowanie większej grupy obozowiczów.
-
Nie no, dzięki. Problem w tym, że truskawki mnie obchodzą bardziej.
-
Wiem. I właśnie dlatego trafisz na odwyk.
-
Jeszcze nikomu truskawki nie zaszkodziły.
-
Bo nikt nie znał ciebie – szepnął mi do ucha, co wywołało u mnie miły dreszcz.
-
No tak, zapomniałam, że jestem jeszcze tak mało sławna – westchnęłam.
-
Będąc moją dziewczyną, nigdy nie wyjdziesz z mojego cienia.
-
Och, byłam pewna, że przemytnicy wolą zachować anonimowość. Podobno niewiele
osób o nich wie, tylko te właściwe.
-
Przejrzała mnie – mruknął zawiedziony.
-
O cholera! – wrzasnęłam. – O CHOLERA!!! Pokonałam cię! Jestem nową królową
ripost! Szach mat!
Oliwer
patrzył się na mnie z powątpiewaniem.
-
Nie ciesz się tak bardzo, bo ten tron bardzo łatwo obalić…
-
Nie za mojego panowania, frajerze! Wprowadzę nowe, rygorystyczne rządy i będę
rządzić za pomocą strachu! Będę kolejnym aresiątkiem, które zdobędzie władzę
nad światem, prawie tak jak Hitler!
-
Eee… nie chcę cię martwić, ale Hitler nie był aresiątkiem… - mruknął Oliwer z
uśmiechem.
-
Jak to? Słyszałam, że był półbogiem…
-
Bo był. Ale nie synem Aresa.
-
Przecież tak wojnę kochał, to myślałam… - popełniłam błąd.
-
Myślałaś? – spytał sarkastycznie.
-
Nie ważne… dawno temu i nieprawda!
-
Okej, okej… Hitler był synem Afrodyty.
Na
chwilę mnie zamurowało.
Naprawdę
mnie zamurowało.
A
potem zaczęłam się tarzać ze śmiechu po ziemi.
-
On… był… synem… Afrodyty?! – zdołałam wykrztusić.
-
Urody nie odziedziczył, zgadzam się – powiedział również się śmiejąc Oliwer.
Mam zaraźliwy śmiech, jakbyście nie wiedzieli. – Otrzymał w darze czaromowę,
dlatego porywał tłumy. Naprawdę myślisz, że przekonałby ludzi do swoich racji
bez tego?
-
No… eee… tak.
-
No masz rację. – Oliwer zrozumiał swój błąd.
-
No wiem. – wyszczerzyłam się.
Zaczynało
się ściemniać.
-
Oli, wiesz ja muszę iść się spakować.
-
Czemu?
-
Puk, puk? Jest tam kto? – spytałam, pukając go żartobliwie w głowę.
-
No tak… - zmartwił się. – Wyjeżdżasz…
Wstałam
i rozprostowałam plecy.
-
Tak bywa. Istnieją rozstania. Ale wiesz co? Istnieją też ponowne spotkania.
Uśmiechnął
się. J też to zrobiłam.
-
To idź. Ja muszę załatwić jedną rzecz.
-
Okej. To… pa?
-
To pa – potwierdził, a ja odwróciłam się i odeszłam.
Żałuję,
że nie spytałam go, o jaką sprawę chodziło.
Miałam
mało bagażu, nie obeszło się jednak bez problemów. Karen w połowie pakowania
wparowała do domku Aresa, nic sobie nie robiąc z obecności tuzina wyrostków .
-
Cześć, mordeczko. – miała dobry humor.
-
Cześć – odparłam, próbując wepchnąć moje spodnie do plecaka.
-
Pomóc ci jakoś? – aż skakała z radości.
-
Nie, dam sobie radę…
Uśmiech
nie schodził z twarzy dziewczyny, a ja dostrzegłam w jej oczach chęć
opowiedzenia mi historii.
-
Dobra, mów o co chodzi – powiedziałam, wciskając kosmetyczkę.
-
Jasne, już… - Karen przez chwilę szukała odpowiednich słów. – Czasami w
książkach, gdy chłopak poznaje dziewczynę – zaczęła. – Między nimi coś iskrzy.
Czasami od razu mówią, co myślą, jednak czasami długo to trwa, zanim
zrozumieją, co to za uczucie. No i czasami w końcu mówią, co myślą, obawiając
się jednak tego, by ta druga osoba jej nie odrzuciła, bo boją się jej straty.
Czasami ta osoba rzeczywiście się odwraca, no i ta pierwsza cierpi, ale
czasami…
-
Sprężaj się – ponagliłam ją.
-
No czasami okazuje się, że czuje to samo…
Okej…
czyżby Karen się zarumieniła? Tak bardzo, bardzo na czerwono?
-
No ty i Oli jesteście bardziej śmiali, ale ja dopiero teraz dałam radę…
Stop.
Dajcie mi chwilkę.
Do
mojej świadomości zaczęły przypływać różne wspomnienia.
Karen
tańcząca na parkiecie. Karen biegająca po polach truskawek. Karen śmiejąca się
prawie zawsze. Karen…
I
Ben obserwujący ją.
I
gadający z nią…
-
O cholera, tylko nie mów, że ty i Ben…!
Jej
mina wystarczyła za odpowiedź.
-
O bogowie, to zajebiście!!! – krzyknęłam i zamknęłam ją w uścisku. Tak się
cieszyłam, że nareszcie się im udało. Obserwowałam ich przez parę miesięcy i
czekałam, aż wreszcie ten idiota poprosi ją o chodzenie. No to było oczywiste!
Bogowie, Ben nareszcie zrozumiał o co chodzi w jego sercu!
Święto,
panie i panowie!!!
-
No już się bałam, że ten debil się nie spyta! – krzyknęłam.
-
To ty wiedziałaś…?
-
No ba! Jestem wszechwiedząca! Wiem o wszystkim w tym obozie!
-
Polemizowałabym.
-
Sza! Nie używaj tego słowa przy mnie!
-
Czemu?
-
Bo go nie ogarniam! A teraz choć, mój giermku i pomóż mi zanieść ten bagaż na
wzgórze!
Po
prawdzie doskonale dałabym radę sama, ale chciałam, by Karen wszystko mi
opowiedziała. W końcu i tak wyszło na to, że ona gadała i gestykulowała, a ja
niosłam wszystko.
Karen
ma niesamowity talent ubierania myśli w słowa. I to chyba jest darem
dziedzicznym od Apolla. Bo wszystko jej tak ładnie wychodziło, nie jąkała się.
Kurde,
chciałabym tak.
-
Nie uwierzysz mi, ale to prawda! – ciągnęła. – Jak staliśmy na tej piekielnej
ściance wspinaczkowej, on mnie pocałował!
-
Czekaj… On ci uratował życie?
-
Hipotetycznie. Zaczepiłam się o te skały, a lawa już prawie nie spaliła, ale
wtedy Ban po mnie wrócił i pociągnął za tę bluzkę (rwąc ją przy okazji), po
czym pomógł mi wleźć wyżej. Gdyby nie on gadałabyś albo z kupką popioły, albo
magmową figurką.
-
Muszę mu podziękować.
-
Za co?
-
Za nie gadanie z magmową figurką. Ty wiesz, jakie to trudne? Coś w deseń: gadał
dziad do obrazu.
Staliśmy
już pod Thaliową sosną, więc zaczęłam się krztusić i płakać, a słońce prawie
schowało się za horyzontem. Było ciepło, choć temperatury powinny już zacząć
spadać.
-
No… - przerwał mi kaszel. – To pa.
-
Do widzenia – powiedziała dziewczyna wesoło. – Postaraj się znaleźć czerwoną
farbę do włosów, chcę je pofarbować.
-
Jasne. Zaraz po tym jak kupię basen na księżycu i zatańczę sambę w garnku
rosołu czekoladowego – udało mi się wyksztusić.
-
Nie wiedziałam, że tańczysz. Mówiłaś, że nie lubisz…
-
Dobra, załatwię ci to. – dałam za wygraną. Wszystko, byleby przestać czuć to
drapanie.
Na
dole wzgórza stał piękny, srebrny samochód. Wewnątrz siedziała mama.
-
To ja lecę – kaszlnęłam na pożegnanie.
Pobiegłam
na dół, co mogłoby się skończyć połamaniem nóg, gdyby nie moje codzienne
ćwiczenia w tej dziedzinie.
-
Cześć, kotku. – zobaczyła moje załzawione oczy. – Co się stało?
To
pytanie było absurdalne.
-
Ach, nic, nie widziałyśmy się parę miesięcy, mam chłopka, dziś się
pocałowaliśmy pierwszy raz, jestem córką Aresa (gadaj, jak go poderwałaś… choć
nie, nie chcę wiedzieć), mam wielu przyjaciół, James jest synem Ateny, a Ben
Hermesa. Normalka.
-
Pytałam o to czemu płaczesz, ale nie to jest najważniejsze – Mamie oczy
zaświeciły z radości. – Masz chłopaka! Jest przystojny? Co lubi robić? Opowiadaj
mi o wszystkim.
Zapięłam
pas.
-
Mam super pomysł – ciągnęła mama, gdy jechałyśmy polną drogą. – Z okazji
pierwszego pocałunku zrobię tartę truskawkową, twoją ulubioną! Miałaś przynieść
truskawki…
Fak…t.
Plasnęłam
się otwartą dłonią w czoło.
- Zapomniałam! – krzyknęłam.
-
Och… córciu, ale dlaczego?
-
Zatrzymaj się – powiedziała, odpinając pas i wysiadając. – Zaraz będę z
powrotem. Zostawiłam je w domku. Wiedziałam, że o czymś zapomniałam.
-
Dobrze. Wracaj szybko.
Ledwie
usłyszałam jej ostatnie słowa, bo już pędziłam droga w kierunku sosny.
Uwielbiałam
biegać tak bardzo, ze prawie nie poczułam jej zgubnego wpływu na mój organizm.
Pognałam
do domku, a moje stopy delikatnie stykały się z trawą. Uśmiechnęłam się.
Uwielbiałam biegać.
Wpadłam
do mojego domku niczym burza.
-
Co ty tu jeszcze robisz? – spytał trochę z przerażeniem, a trochę ze zdziwieniem
George.
-
Wróciłam po truskawki… - mruknęłam podejrzliwie.
Braciszek
nie skomentował tego, tylko położył się na łóżku.
-
Super – mruknęłam, niosąc koszyk.
Znów
zaczęłam biec, tym razem ostrożniej. Zamiast biegu na łeb na szyję podziwiałam
Obóz Herosów w świetle zachodzącego słońca.
A
było co podziwiać.
W
lekkich ciemnościach ścianka wspinaczkowa wypluwajaca lawę świeciła
nienaturalnie. I co z tego, że można było na niej umrzeć (mam światków!)? Była
przerażająca, ale i piękna.
Las
naokoło tonął w mroku, jednak świetliki sprawiały, że wyglądał magicznie. Każdy
potwór byłby o wiele bardziej przerażający, ale i nieistniejący dla naszej
świadomości.
Pola
truskawek błyszczały czerwienią, a przepięknego widoku nie potrafił zepsuć
nawet Pan D. w hawajskiej koszulce w… Panów D.
Przystanęłam
zdziwiona. Koleś musiał mieć naprawdę dobrych krawców. Serio. Jego twarze na
koszulce sprawiały wrażenie tak prawdziwych, że było to przerażające. Taka hydra,
ale zarazem mniej i bardziej niebezpieczna.
Wzruszyłam
ramionami i rozejrzałam się jeszcze raz przed opuszczeniem terenu.
Morze
błyszczało przepięknie w słońcu. Utalentowane osoby z pewnością chwyciłyby za
płótno i próbowały to uwiecznić, tak ja teraz robili to synowie Apolla (eee… no
może nie używali oni płótn… najwyraźniej walki na farby stały się niezwykle
popularne w tych czasach). Jezioro z kajakami pływającymi na jego powierzchni
miało niesamowity odcień.
A
para na pomoście stojąca i całująca się dopełniała widoku.
Miałam
ochotę wziąć aparat i uwiecznić to na fotografii, ale nie byłam w stanie się
ruszyć.
Patrzyłam
z niedowierzaniem na przyssanych do siebie zakochanych. Mieli zamknięte oczy,
co mogłam stwierdzić, gdyż znajdowałam się wystarczająco blisko.
Pożerali
sobie twarze, że tak to ujmę.
A
ja patrzyłam się z niedowierzaniem.
Gdy
otworzyli oczy po skończonym pocałunku byłam pewna tożsamości blondyna.
Moje
serce pękło na miliony kawałków. Upadły one na ziemię, a za nimi spadła cała
radość z życia.
I
koszyk truskawek.
Stałam
zamurowana, a oczy piekły mnie niemiłosiernie. Wiedziałam, że zaraz poleci
pierwsza łza, ale nie byłam w stanie ich zamknąć. Nie byłam w stanie się ruszyć,
coś mnie zamroziło w jednym miejscu. Mimo to wszystkie moje mięśnie puściły.
Miałam ochotę zapaść się pod ziemię, upaść i nie wstać.
Ale
tego nie zrobiłam.
Tylko
patrzyłam z niedowierzaniem.
Z
niedowierzaniem, powoli przeradzającym się w inne emocje.
W
smutek.
Smutek
tak ogarniający całą moją postać, że nie byłam wstanie się ruszyć. To nie lód
sprawił, że stałam jak zamurowana.
To
smutek.
I
jeszcze coś innego.
W
złość.
W
bezsilność.
W
chęć zemsty.
W
chęć działania.
W
strach.
Wszystkie
te emocje zaczęły powoli zajmować miejsce serca leżącego w kawałkach obok mnie
na ziemi. Wszystkie te emocje zajęły miejsce radości, próbującej ratować ledwie
oddychające serce.
Nie
oddychałam.
Nie
miałam po co.
On
tam stał. Stał i obściskiwał się z tą brunetką od Afrodyty.
Byli
niczym pijawki.
A
kiedy on oderwał się od niej na chwilę i otworzył oczy.
Zobaczył
mnie.
A
wtedy skorupa się zasklepiła, a paraliż minął.
Zaczęłam
biec.
Łzy
moczyły mi włosy, a ja biegłam jak najszybciej umiałam.
Nie
wiem, dlaczego. Znając mój charakter powinnam podejść do niego i mu przywalić.
Ale
biegłam.
Czułam
się jednocześnie jakbym się paliła i zamarzała. Moje życie zmieniło się w
jedną, wielką katastrofę. Już wszystko było dobrze! Już było cholernie dobrze!
Nawet ten Jason nie chciał wygadać nic o mnie!
Ale,
kurde nie. Nie, do pierdzielonej cholery, oczywiście! Czemu miałabym być
szczęśliwa, co? Czy to takie trudne, Mojry, zrobić komuś raz na jakiś czas przyjemność?
Moje
serce, które zostało na wzgórzu, właśnie tratowały jakieś ogromne bawoły.
Z
pazurami.
Rozrywały
je, choć przecież nie miały czego.
A
mój brzuch sprawiał wrażenie, jakby ktoś walnął mnie z całej siły kulą ognia.
Biegłam
mimo bólu.
Bo
bieg pomaga zapomnieć.
Ale
nie o tym…
Gdy
zamknęłam oczy ujrzałam dzisiejsze popołudnie, kiedy bieg zakończył się
dotychczasową najlepszą chwilą mojego życia.
Gdy
je otworzyłam, uderzyła mnie ponownie rzeczywistość.
A
łzy płynęły strumieniami.
-
Czemu to tak boli? – wydarłam się. – CZEMU TO TAK STRASZNIE
BOLI?!!!
Moje
mięśnie odmawiały posłuszeństwa, chciałam się zaszyć gdzieś, głęboko, by nikt
mnie nie znalazł.
Znów
biegłam, w nieokreślonym kierunku, a łzy zasłaniały mi widok na cokolwiek.
Dziura
w moim brzuchu ziała pustką.
Biegałam
po obozie dłużej, niż mogłam to sobie wyobrazić. Moja kondycja pozwoliła mi na
to bez szemrania (za co ją uwielbiam).
I
wtedy stanęłam przed domkami.
I
on tam stał.
Srebrny.
Nieskazitelny.
Niewiele
myśląc wbiegłam do środka, trzaskając drzwiami.
Wewnątrz
było równie srebrzyście, co na zewnątrz.
Było
ciemno.
Ujrzałam
jedno, idealnie pościelone łóżko.
Rzuciłam
się na nie ze szlochem, przezwyciężając czkawkę.
Moje
buty pobrudziły pościel, jednak ja byłam zbyt zmęczona, by coś z tym zrobić.
Zasnęłam.
Stałam na środku ciemnej polany w lesie.
Nade mną wisiały gwiazdozbiory, dużo lepiej widoczne niż zazwyczaj. Pomiędzy mrokiem
widziałam delikatne światełka – świetliki.
Wtedy ona weszła na polanę.
Miała strój łowczyni i łuk w rękach. Pomimo
wyglądu dziesięciolatki wiedziałam, kto to jest.
- Pani…
- Tak, to ja, Stephan – rzekła ruda kobieta.
Nawet nie zauważyłam, jak się zmieniła.
- Czy…?
- Nie.
- Nawet pani nie wie, o co chciałam zapytać!
- Wiem. I niestety nie rozumiem cię. Ale
znajdziesz swoje miejsce pod moimi skrzydłami. Każda dziewczyna znajdzie.
Uśmiechnęła się do mnie.
- Tak się składa, że moje Łowczynie będą
jutro w południe przemierzać Nowy Jork. Znajdziesz je w Central Parku, tuż przy
głównym wejściu do zoo.
- Dziękuję – szepnęłam.
Wizja rozmyła się, a ja wiedziałam, że będę
musiała się zmierzyć z rzeczywistością.
Wparowałam
do domku Apollina nie zważając na możliwość spotkania tam mojego ex. Może nie
wiedział, że z nim zerwałam, ale z pewnością mógł się tego domyślić.
Wewnątrz
siedziała tylko moja najlepsza przyjaciółka.
Gdy
tylko mnie zobaczyła, wstała i mocno mnie przytuliła.
Nie
musiała pytać.
Moje
oczy mówiły wszystko.
-
Czy on jest naprawdę takim idiotą? – spytała cicho.
Było
to pytanie retoryczne.
Stałyśmy
chwilę w ciszy a ja zdobyłam się na wypowiedzenie jednego słowa.
-
Zemsta.
Nie
musiałam dwa razy powtarzać.
Niedawno
z Karen obmyślałyśmy plan na zemstę. Nie sądziłyśmy, że miał się kiedykolwiek
przydać, ale przy jego tworzeniu było dużo zabawy.
Teraz
trzeba było go wprowadzić w życie.
-
Masz zapałki?
-
Zawsze – odparła.
Dobrałyśmy
się do rzeczy Oliwera.
Nie,
nie spaliłyśmy ich.
Choć
może trochę…
Każda
z jego koszulek otrzymała swoją własną dziurę. Niektóre nożyczkami, inne
ogniem. Gdy natrafiłam na tę, którą miał na dyskotece, wzięłam materiał w ręce i
wycięłam napis, po czym schowałam go do kieszeni.
Karen
spojrzała się na mnie z powątpiewaniem.
-
No co? – spytałam. – Podoba mi się.
Nikt
nam nie przeszkadzał.
Do
czasu.
Przed
domkiem stał ON.
Stał
i patrzył się na mnie ze smutkiem.
-
Popełniłem błąd… - zaczął przepraszać, ale podeszłam do niego i uciszyłam go
spojrzeniem.
-
Tak. Nawet nie wiesz nawet, jak duży – szepnęłam.
Na
jego twarzy został odciśnięty, czerwony ślad mojej ręki.
-
Żegnaj. Za parędziesiąt lat to ty będziesz płakać. A ja? Ja będę ciągle taka
sama.
„I
będę odwiedzać cię od czasu do czasu, by przypominać ci o tym, co straciłeś” –
dodałam w myślach.
A
on zrozumiał.
Ze
spuszczoną głową obserwował, jak zostawiam go za sobą.
To
tylko kolejny karaluch na tym świecie.
Nic
nie warty.
Kolejna
szrama na moim świętej pamięci sercu.
Mogłabym
spokojnie powiedzieć, że faceci to debile.
Ale
nie miałabym racji.
Gdy znalazłam Jamesa i Bena, wiedziałam, że będę za nimi tęsknić.
-
Rozwalimy mu życie, Stephan – powiedział James.
-
Tak – dodał Ben. – Niech się wypłacze na ramieniu tej swojej Kariny.
Ach
więc tak brzmi definicja dzi***.
Karina.
Pożegnałam
się ze wszystkimi.
Mama,
która przyszła wczoraj do obozu (nie wiedziałam, że wiedzący śmiertelnicy mają
tu wstęp) szukając mnie, dowiedziała się od Chejrona i przenocowała
w Wielkim Domu.
Gdy rano mnie zobaczyła, zrozumiała tak sama jak Karen.
Gdy rano mnie zobaczyła, zrozumiała tak sama jak Karen.
Odwiozła
mnie do Central Parku.
-
Będzie mi ciebie brakowało, słonko – powiedziała.
-
Wpadnę jeszcze, na pewno.
Nie
kłamałam.
Tak
oto zostałam Łowczynią Artemidy.
Czy
żałuję tej decyzji?
Nie.
Nawet jeśli teraz moi przyjaciele są ode mnie starsi z wyglądu, to nie jest
źle. Widuję ich często, gdyż Łowczynie wiedzą o wszystkim i były wszędzie (od
nich się dowiedziałam czym był ten przeklęty Obóz Jupiter). Jeżeli myślisz, że
tylko i wyłącznie poluję – jesteś w błędzie. Nie wolno mi jednak pisać, co robimy
jako Łowczynie. To tajemnica.
Często spotykamy się z Amazonkami, a przez chwilę zastanawiałam się, czy do nich nie dołączyć. Jednak fakt, że były honorowymi córkami Aresa sprawił, że byłam Amazonką nawet bez wstępu do plemienia :D. Wśród Łowczyń mam dużo przyjaciółek. Sama Artemida też jest spoko.
Wojna z Gają była bardzo ciekawym wydarzeniem. Ciekawym o może złe słowo, ale innego nie znalazłam.
Hmm…
piszę to w przerwie, jestem bowiem w Hong Kongu. Nie pytaj, jaka to przerwa,
ani czemu jest taka długa oraz dlaczego to akurat Chiny - sama nie wiem.
Łowczynie
nie są bowiem tylko bandą wiecznych dziewic.
Znaczymy
o wiele więcej, niż się wam wydaje.
Niech Mojry będą dla ciebie miłe w nowym roku!
Stephan
Stephan
P.s.
Oliwer cierpi. Karina go rzuciła, mówiąc, że jest dupkiem, bo nie wiedziała, że
mnie zdradzał, co znaczy, że jest większą idiotką niż myślałam. Aktualnie zajmuje się pisaniem wierszy. Nie wiem, skąd mu się to
wzięło, ale chyba odezwały się geny Apolla (wiersze są o chęci śmierci i bólu dupy serca).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz