5 marca 2016

Rozdział 27. Dzień dobry, czas umierać!*

Powoli zaczynałam czuć się zmęczona. Słońce wstało niespodziewanie wcześnie  - najwyraźniej organizatorzy przypomnieli sobie, jak fajną zabawką jest możliwość zmiany pory dnia.
Oj, bo jeszcze znajdą to pokrętło od pór roku…
Usiadłam na gałęzi by odpocząć. To miejsce dobre jak każde inne.
Zaczynałam tracić nadzieję, by odnaleźć tę jaskinię. W rzeczywistości nigdy jej nie miałam, robiłam to, by coś robić. Pomimo, że zdobyłam jedzenie, to wątpiłam, by mogło zastąpić mi wodę. Nie mogę przecież żyć wiecznie.
Prędzej czy później umrę.
Nagle poczułam, że to tego tematu podchodzę obojętnie. Jakoś… nie czułam tego strachu, który czułam przed igrzyskami. Miałam wrażenie, że po śmierci na pewno coś jest.
W każdym razie po mojej.
Wyjęłam garść owoców. Szybko je połknęłam, bo działanie superjabłka minęło. Wszystko mija. Te igrzyska też się kiedyś skończą, by wypuścić szczęśliwego zwycięzcę, który przez następne parędziesiąt lat i tak i tak będzie cierpiał.
Jak mój dziadek.
Pamiętam, gdy byłam małą dziewczynką przychodziłam do biblioteki, by słuchać, jak tata mojej mamy czyta książki na głos. Nie wiedziałam, czy wiedział, że tam byłam, a może to pomagało mu się skupić – faktem jest że pamiętam jego głos, wydobywający się z wszechogarniającej ciszy.
Kiedy kończył, podbiegałam do niego, udając, że dopiero się tu zjawiłam. On patrzył na mnie z pobłażaniem i wyciągał inne książki, by mi poczytać o szczęśliwym życiu księżniczek.
Jednak doskonale pamiętałam te, które on czytał.
One nie były o szczęściu.
W nocy sobie o nich przypominałam i budziłam się z płaczem. Wówczas zjawiał się tata i mnie pocieszał. Dokładnie tak samo, jak w dniu, kiedy mnie wylosowano. Szeptał mi do ucha pocieszające słowa.
Była jeszcze mama. Wymyślała historie, by opowiadać mi je prawie zawsze, gdy się widziałyśmy. Przerabiała te czytane przez dziadka na takie, w których główne bohaterki radziły sobie same. Na takie, w których pomimo innego zakończenia występował szczęśliwy koniec.
Uśmiechnęłam się. Rodzina. Będę za nią tęsknić. Ale na pewno się spotkamy. Może w tym, a może w zupełnie innym życiu. Nie miałam ochoty płakać, przypominając sobie twarz zrozpaczonej mamy w dniu dożynek, ani załamanego taty.
Czułam szczęście.
Obdarzyli mnie taką miłością, jakiej wielu nie doznaje. Byli niesamowicie dobrzy, nie zasłużyli na śmierć córki.
Ta śmierć nastąpi.
Teraz byłam tego pewna.
Jednak mimo to wiedziałam, że wydarzy się coś szczególnego.
Zeszłam na ziemię i uśmiechnęłam się. Z punktu widzenia kamer mogło to wyglądać dziwnie, nawet tak, jakbym oszalała.
Tyle, że ja oszalałam już przed igrzyskami.
Ruszyłam w kierunku jaskini. Byłam pewna, że już nie istnieje. Jak mogłaby istnieć? Z pewnością organizatorzy już ją zasypali.
Popatrzyłam w górę, na korony drzew. Drzew mających ogromne liście. Czemu nie mogą mieć tej wielkości owoców? Na przykład tych bananów, z których dostawałam koktajle. Kurde, ja chcę taki koktajl. Chce mi się pić. Wodo, gdzie jesteś? Czemu mi się skończyłaś?
W momencie, kiedy o tym pomyślałam pod moimi nogami zabrakło gruntu i wylądowałam w dobrze mi już znanej jaskino-norze.
Wątpię, bym kiedykolwiek do niej weszła z zamierzeniem. Ona była jak pokój życzeń w tej książce o chłopcu, co pojechał do szkoły magii.
Zaczęłam się niepohamowanie śmiać. To trzeba mieć talent! Albo posiadam jakieś nadprzyrodzone zdolności, albo ona umie się teleportować. Mogłam przysiąc, że znajdowała się ona o parę kilometrów bardziej na prawo…
Wychodzi na jedno – magia istnieje!
Nie zdziwiło mnie to jakoś szczególnie. Moją mentorką była Oriane. Jeżeli ona nie była czarownicą, to ja nie wiem, kto mógłby nią być.
Rozejrzałam się. Jak wcześniej myślałam, Erika już dawno stąd odeszła. Wiedziałam, że jestem w tym samym miejscu, bo ślad po ognisku jeszcze pozostał na ziemi.
Niewiarygodne.
Podeszłam do strumyka, po drodze wyjmując bukłak, i napełniłam go po brzegi wodą. Tak samo postąpiłam z drugim. Nie mogłam uwierzyć własnemu szczęściu.
Miałam co pić!!!
Po raz kolejny w ciągu tych igrzysk miałam ochotę zatańczyć taniec szczęścia. Igrzyska zmieniają ludzi. Wcześniej nie myślałam, że mogę mieć tak szybką zmianę nastrojów. A w trakcie igrzysk stają się ona intensywniejsze. Bo nigdy wcześniej nie czułam takiego strachu, takiego smutku i takiej radości.
Wyszłam z jaskini. Chciałam móc oznaczyć jakoś to miejsce. Ale nie mogłam. Bo co mogłabym zrobić? Zawiesić koc na najwyższej gałęzi najbliższego drzewa? Nieee, to na pewno nie przyciągnęłoby uwagi zawodowców…
Wyjęłam blok. Dużymi literami napisałam na nim słowa „DARMOWA WODA” i postawiłam przy wejściu.
Niech mają. Jak ktoś pomyśli, że to zasadzka, to ma problem.
~*~
Zmrok zapadł wkrótce po popołudniu (tak jakoś piętnaście minut), ale nie miałam do nikogo pretensji. Byłam zmęczona, a fakt, że niedawno usłyszałam kolejny huk armaty, nie napawał mnie optymizmem.
Chciało mi się spać.
Trochę szukałam odpowiedniego miejsca. Pierwszego dnia, prędzej zemdlałabym ze zmęczenia, niż położyła się na ziemi, ale teraz nie miałam z tym problemu. Jaki trybut mógłby mnie znaleźć? Nie wiedziałam żadnego od paru dni…

Stałam w bibliotece w moim starym domu. Wiedziałam doskonale, że śpię, ale mimo to zdziwiło mnie to miejsce.
Stałam za tym samym regałem, za którym stawałam, gdy przysłuchiwałam się dziadkowi.
I teraz słyszałam jego głos.
Jednak teraz śpiewał.
W oddali Łąki, wejdźże do łóżka,
Czeka tam na cię z trawy poduszka.
Skłoń na niej główkę, oczęta zmruż,
Rankiem cię zbudzi słońce, twój stróż

Wychyliłam się zza książek, chcąc przerwać dziadkowi. Piosenka ta mnie przerażała, miała w sobie ową nutę, której boją się wszystkie dzieci.
On jednak patrzył na mnie, prosto w moje oczy.
Jego nie miały jednak tego samego koloru. Były czarne, a w nich skryły się wszystkie gwiazdy kosmosu.
Tu jest bezpiecznie, ciepło jest tu,
Stokrotki polne zaradzą złu.
Najsłodsza mara tu ziszcza się,
Tutaj jest miejsce, gdzie kocham cię.

Z ostatnim słowem cała wizja rozpadła się w pył, który pokrył całe moje ciało.
Ja jednak stałam zamurowana, bo w ostatniej chwili poznałam te oczy.
I zrozumiałam znaczenie tej piosenki.
Przeraziłam się.

- Wstawaj. No już! Wstawaj!
Otworzyłam ze strachem oczy.
Było jasno.
Nie byłam sama.
Co więcej, z pewnością nie byłam sama.
Byłam ja, chłopak i jego łuk oraz strzały.
Wycelowany we mnie.
- Nie ociągaj się. Wstawaj i odwróć się do mnie plecami. Muszę cię zabić – powiedział, choć jego głos drżał. Spojrzałam w jego oczy. Wyrażały zdeterminowanie i strach.
Wykonałam jego polecenie.
Ze strachem zamknęłam oczy.
Sen miał rację.

҉

*tytuł rozdziału trochę (trochę bardzo) zgapiony od Ricka Riordana...

1 komentarz:

  1. Darmowa woda mnie rozwaliła XD to kołyska Rue! Trochę dużo tych przemyśleń, ale wybaczam ci :D

    OdpowiedzUsuń